Bezdomny chłopak z warszawskiego parku – jak szachy odmieniły moje życie i rodzinę
– Michał, wracaj natychmiast! – głos mamy rozbrzmiał echem po pustym korytarzu starej kamienicy. Zatrzymałem się na schodach, ściskając pod pachą plastikową torbę z figurami szachowymi. Wiedziałem, że jeśli nie wrócę, dostanę burę. Ale jeśli wrócę, zobaczę tylko smutek w jej oczach i usłyszę kolejne narzekania taty, że „nic z tego nie będzie”.
Miałem wtedy trzynaście lat i od dwóch lat mieszkaliśmy w pustostanie na Pradze. Tata stracił pracę w fabryce, mama sprzątała klatki schodowe, a ja i moja młodsza siostra Zosia nauczyliśmy się nie pytać o przyszłość. Każdy dzień był walką o przetrwanie – o ciepło, jedzenie, o to, by nikt nie zauważył, że nie mamy prawdziwego domu.
Ale w parku Skaryszewskim nikt nie pytał, skąd jestem. Tam byłem po prostu Michałem – chłopakiem, który codziennie rozkładał szachownicę na ławce pod kasztanem. Tam spotkałem pana Stefana – emeryta z sąsiedztwa, który zawsze miał przy sobie termos z herbatą i gazetę. Pewnego dnia podszedł do mnie i zapytał:
– Umiesz grać?
Pokręciłem głową, ale ciekawość wygrała. Pokazał mi podstawy: jak poruszać pionkami, jak myśleć kilka ruchów do przodu. Z czasem zacząłem wygrywać z nim partie. Potem przychodzili inni – starsi panowie, czasem dzieciaki z okolicy. Szachy stały się moją ucieczką od głodu i zimna.
W domu szachownica była powodem kłótni. Tata mówił:
– Lepiej byś poszedł do roboty, a nie siedział w parku jak żul!
Mama próbowała mnie bronić:
– Daj mu spokój, przynajmniej nie włóczy się z tymi łobuzami.
Ale tata był nieugięty. Widział we mnie tylko kolejne rozczarowanie. Czasem myślałem, że gdyby nie Zosia, już dawno bym uciekł.
Pewnego dnia pan Stefan przyniósł ulotkę: „Turniej szachowy dla młodzieży – Dom Kultury Praga”.
– Spróbuj – powiedział. – Co ci szkodzi?
Bałem się. Nie miałem nawet porządnych butów. Ale poszedłem. W sali pachniało kurzem i kawą. Siedziałem naprzeciwko chłopaków w markowych bluzach, dziewczyn z drogimi zegarkami. Czułem się jak intruz.
Pierwszą partię wygrałem szybko. Drugą też. Potem przyszła porażka – przegrałem przez własną nieuwagę. Chciałem uciec, ale wtedy podszedł do mnie sędzia:
– Masz talent. Nie poddawaj się.
Wróciłem do domu późno. Tata czekał w drzwiach.
– Gdzie byłeś?
– Na turnieju… Wygrałem trzy partie.
– I co ci to da? – prychnął.
Nie odpowiedziałem. Ale coś we mnie pękło. Postanowiłem udowodnić mu, że jestem coś wart.
Od tamtej pory trenowałem codziennie. Pan Stefan przynosił mi książki o szachach, czasem kanapkę albo czekoladę dla Zosi. Mama zaczęła się uśmiechać częściej, a tata… Tata coraz częściej milczał.
Po roku dostałem zaproszenie na wojewódzkie mistrzostwa juniorów. Mama pożyczyła mi koszulę od sąsiadki, a pan Stefan zawiózł mnie tramwajem na drugi koniec miasta.
Wygrałem. Po raz pierwszy w życiu ktoś bił mi brawo.
Wróciłem do pustostanu z medalem na szyi i dyplomem pod pachą. Mama płakała ze szczęścia, Zosia skakała po materacu, a tata… Tata patrzył na mnie długo i w końcu powiedział:
– Przepraszam.
To jedno słowo znaczyło więcej niż wszystkie nagrody świata.
Od tego dnia wszystko zaczęło się zmieniać. Dostałem stypendium sportowe, a lokalna gazeta napisała o „chłopaku z Pragi, który gra jak mistrz”. Zgłosili się ludzie z fundacji – pomogli nam znaleźć mieszkanie socjalne. Mama dostała lepszą pracę w bibliotece, tata zaczął dorabiać jako portier.
Ale najważniejsze było to, że znów byliśmy rodziną.
Dziś mam osiemnaście lat i właśnie wróciłem z Mistrzostw Polski Juniorów ze złotym medalem. Zosia siedzi obok mnie i układa swoje pierwsze partie na starej szachownicy pana Stefana.
Czasem pytam siebie: czy gdyby nie tamta ławka pod kasztanem, byłbym dziś tym samym człowiekiem? Czy jedna pasja może naprawdę uratować całą rodzinę? Co wy o tym myślicie?