Kiedy zostawiłam córkę dla pracy w Niemczech: Cena przetrwania

– Mamo, nie możesz mnie zostawić! – krzyczała Marta, a jej głos łamał się od łez. Stała w progu naszego małego mieszkania na Jeżycach, z plecakiem na ramieniu, gotowa do szkoły. Ja już miałam spakowaną walizkę, a w środku czułam taki ból, jakby ktoś wyrywał mi serce.

Nie spałam całą noc. Wpatrywałam się w sufit, licząc pęknięcia na tynku, próbując znaleźć choć jeden powód, by zostać. Ale nie było ich. Po śmierci męża wszystko się posypało – długi rosły szybciej niż odsetki w banku, a praca w sklepie spożywczym ledwo starczała na czynsz i jedzenie. Marta była moim całym światem, ale świat nie był dla nas łaskawy.

– Muszę jechać, kochanie. To tylko na chwilę. Zarobię trochę pieniędzy i wrócę – próbowałam ją przekonać, choć sama nie wierzyłam w te słowa.

– Wszyscy tak mówią! – wrzasnęła. – A potem nigdy nie wracają!

Zamknęłam oczy. Przypomniałam sobie własną matkę, która zostawiła mnie z babcią i wyjechała do Francji. Przysięgałam sobie wtedy, że nigdy nie zrobię tego własnemu dziecku. A jednak historia zatoczyła koło.

Marta została z moją siostrą, Jolą. Obiecała mi, że się nią zajmie. Ale Jola miała własne dzieci, własne problemy i własne żale do świata. Wiedziałam, że Marta będzie się czuła jak piąte koło u wozu.

Pierwsze miesiące w Niemczech były jak życie w czyśćcu. Pracowałam jako opiekunka starszej pani pod Monachium. Spałam w małym pokoiku na poddaszu, jadłam resztki z jej stołu i codziennie wieczorem płakałam do poduszki. Każda rozmowa telefoniczna z Martą była coraz krótsza.

– Nie mam czasu – mówiła chłodno. – Muszę się uczyć.

Czułam, jak oddalamy się od siebie z każdym dniem. Próbowałam wysyłać jej paczki: czekoladki, nowe ubrania, książki. Ale to nie były rzeczy, których potrzebowała. Potrzebowała mnie.

Po dwóch latach wróciłam na święta Bożego Narodzenia. Marta stała się obca – wyższa ode mnie, z chłodnym spojrzeniem i zamkniętą postawą. Nie chciała rozmawiać o szkole, o koleżankach, o niczym. Siedziałyśmy przy stole w milczeniu, a Jola patrzyła na mnie z wyrzutem.

– Myślisz, że pieniądze wszystko załatwią? – rzuciła kiedyś podczas kłótni w kuchni. – Twoja córka cię nie zna!

Wróciłam do Niemiec z poczuciem klęski. Ale nie mogłam zostać w Polsce – długi były większe niż kiedykolwiek. Pracowałam coraz ciężej: sprzątałam domy, opiekowałam się dziećmi bogatych Niemców, czasem spałam po cztery godziny na dobę.

Marta dorastała beze mnie. Zaczęła się buntować – dostawałam telefony ze szkoły: wagary, bójki, złe oceny. Jola miała dość.

– Albo wracasz i zajmujesz się własnym dzieckiem, albo zabieram ją do domu dziecka! – krzyczała przez telefon.

Wróciłam na kilka miesięcy. Próbowałam odbudować naszą relację, ale Marta była zamknięta jak twierdza.

– Po co wróciłaś? – zapytała kiedyś cicho wieczorem. – I tak zaraz znowu wyjedziesz.

Nie umiałam jej odpowiedzieć. Czułam się jak najgorsza matka świata.

Kiedy Marta skończyła osiemnaście lat, wyprowadziła się z domu Joli i zamieszkała z chłopakiem. Nie powiedziała mi nawet gdzie. Próbowałam dzwonić, pisać listy, ale milczała.

Dziś mam 59 lat i mieszkam sama w Poznaniu. Pracuję jako sprzątaczka w szkole podstawowej. Czasem widuję matki odprowadzające dzieci na lekcje i zastanawiam się, czy któraś z nich musiała kiedyś wybierać między miłością a przetrwaniem.

Ostatni raz widziałam Martę trzy lata temu na pogrzebie Joli. Stałyśmy po dwóch stronach trumny jak obce kobiety. Po uroczystości podeszłam do niej.

– Marta…

Spojrzała na mnie chłodno.

– Nie mam ci nic do powiedzenia.

Odwróciła się i odeszła bez słowa.

Czasem myślę o tym wszystkim nocami, kiedy cisza w mieszkaniu jest tak gęsta, że aż boli. Czy mogłam postąpić inaczej? Czy powinnam była zostać i patrzeć, jak tonę razem z Martą? Czy lepiej być biedną razem czy bogatszą osobno?

Może są matki silniejsze ode mnie. Może są takie, które potrafią pogodzić wszystko bez bólu i żalu. Ja nie umiałam.

Czy naprawdę miałam wybór? Czy wy byście postąpili inaczej?