Mąż kupił dwa kawalerki zamiast naszego wymarzonego mieszkania – a jedna jest dla teściowej. Co dalej z moim życiem?
— Naprawdę to zrobiłeś? — mój głos drżał, gdy patrzyłam na Piotra, który unikał mojego wzroku. W rękach ściskałam wydruk z banku: potwierdzenie przelewu na ogromną sumę. Przez chwilę miałam nadzieję, że to żart, że zaraz się roześmieje i powie: „Wkręciłem cię!”. Ale on tylko stał, sztywny jakby ktoś go przyłapał na gorącym uczynku.
— Musiałem podjąć decyzję szybko — powiedział cicho. — To była okazja.
— Okazja? — powtórzyłam, czując jak narasta we mnie złość. — Przecież mieliśmy kupić razem mieszkanie! Nasze mieszkanie! Dwupokojowe, z balkonem, w którym wreszcie będziemy mogli zacząć myśleć o dziecku…
Piotr westchnął ciężko i usiadł na kanapie. — Wiem, ale…
— Ale co? — przerwałam mu. — Kupiłeś DWIE kawalerki! Dwie! I nawet nie zapytałeś mnie o zdanie. A jedna jest dla twojej mamy? — głos mi się załamał.
W pokoju zapadła cisza. Słychać było tylko tykanie zegara i moje przyspieszone oddechy. Czułam się zdradzona. Nie przez kochankę, ale przez coś gorszego — przez brak zaufania i wspólnoty w najważniejszej decyzji naszego życia.
Zawsze myślałam, że jesteśmy drużyną. Że po tych wszystkich latach razem, po ślubie, po wspólnych planach i rozmowach do późna w nocy, Piotr będzie moim partnerem nie tylko w codzienności, ale i w marzeniach. Tymczasem on podjął decyzję za nas oboje.
— Mama nie może już mieszkać sama — powiedział nagle. — Po śmierci taty jest coraz gorzej. Bałem się, że coś jej się stanie.
— Rozumiem to — odpowiedziałam ciszej. — Ale dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej? Dlaczego nie mogliśmy razem tego przemyśleć?
Piotr spuścił głowę. — Bałem się twojej reakcji. Wiem, że nie przepadasz za mamą…
Zacisnęłam pięści. To prawda, relacje z teściową nigdy nie były łatwe. Zawsze czułam się przy niej oceniana, jakby czekała na mój błąd. Ale nigdy nie chciałam jej krzywdy. Po prostu marzyłam o własnej przestrzeni, o domu bez ciągłego poczucia kontroli.
Przez kolejne dni chodziliśmy wokół siebie jak obcy ludzie. Piotr próbował mnie zagadywać, ja unikałam rozmów. W pracy byłam rozkojarzona, koleżanka zapytała nawet czy wszystko u mnie w porządku. Skłamałam, że tak.
Wieczorami leżałam na łóżku i patrzyłam w sufit. Próbowałam sobie wyobrazić nasze życie w jednej z tych kawalerek. Mały pokój, kuchnia w aneksie, zero miejsca na marzenia o dziecku czy własnym kącie do pracy. Druga kawalerka – tuż obok – dla teściowej. Widziałam już jej wzrok zza ściany, jej komentarze o moim gotowaniu czy sposobie wychowywania dzieci, których nawet jeszcze nie mamy.
Pewnego dnia Piotr wrócił wcześniej do domu.
— Musimy porozmawiać — powiedział stanowczo.
Usiadłam naprzeciwko niego, gotowa na najgorsze.
— Wiem, że cię zawiodłem — zaczął. — Ale nie mogłem inaczej. Mama jest sama, a ja jestem jej jedynym dzieckiem. Ty… ty zawsze sobie poradzisz.
Zabolało mnie to bardziej niż wszystko inne.
— Czyli twoja mama jest ważniejsza niż ja? Nasze życie? Nasze plany?
Piotr spojrzał mi prosto w oczy.
— Nie o to chodzi… Po prostu… Ona mnie potrzebuje.
— A ja? Ja cię nie potrzebuję? — łzy napłynęły mi do oczu.
Przez chwilę milczeliśmy oboje. W końcu wyszłam z domu i długo spacerowałam po osiedlu. Próbowałam sobie przypomnieć moment, w którym nasze drogi zaczęły się rozchodzić. Czy to przez te wszystkie drobne kompromisy? Przez to, że zawsze stawiałam jego potrzeby wyżej niż swoje?
Następnego dnia zadzwoniła do mnie mama Piotra.
— Słyszałam, że jesteś niezadowolona z decyzji Piotrusia — powiedziała chłodno.
— To nie tak… — zaczęłam tłumaczyć.
— On zawsze był dobrym synem. Zawsze myślał o innych przed sobą. Może powinnaś się tego nauczyć?
Rozłączyłam się bez słowa. Poczułam się jeszcze bardziej samotna.
Wieczorem Piotr próbował mnie przytulić, ale odsunęłam się od niego.
— Nie wiem, czy potrafię ci wybaczyć — powiedziałam szczerze. — Nie chodzi tylko o mieszkanie. Chodzi o to, że przestałeś mnie widzieć.
Przez kolejne tygodnie żyliśmy obok siebie jak współlokatorzy. Piotr coraz częściej znikał u matki, ja zamykałam się w sobie. Zaczęliśmy rozmawiać o rozwodzie – najpierw pół żartem, potem coraz poważniej.
W końcu spakowałam walizkę i pojechałam do rodziców na wieś. Tam mogłam oddychać pełną piersią i płakać bez świadków.
Dziś siedzę przy oknie i patrzę na zachód słońca nad polami. Zastanawiam się: kiedy w związku kończy się „my”, a zaczyna „ja kontra ty”? Czy można odbudować zaufanie po takim ciosie? Czy powinnam walczyć o naszą przyszłość czy raczej zacząć budować własną?
Może ktoś z was był w podobnej sytuacji? Jak poradzić sobie z poczuciem zdrady i samotności we własnym małżeństwie?