To nie była miłość, tylko konieczność: Jak jedno wydarzenie zmieniło całe moje życie
– I co teraz zamierzasz zrobić? – głos mojej mamy drżał, a jej oczy błyszczały od łez. Siedzieliśmy przy kuchennym stole, a ja czułem się jak dziecko, które właśnie rozbiło najcenniejszy wazon w domu.
– Nie wiem, mamo. Naprawdę nie wiem – odpowiedziałem, patrząc w swoje dłonie. W głowie miałem mętlik. Jeszcze kilka tygodni temu byłem przekonany, że moje życie jest poukładane: praca w biurze rachunkowym, własne mieszkanie na kredyt, wolne wieczory na piwo z kumplami. Wszystko zmieniło się w jeden wieczór, kiedy Ewa zadzwoniła z wiadomością, która wywróciła mój świat do góry nogami.
– Jestem w ciąży – powiedziała wtedy przez telefon. Jej głos był cichy, niemal nieobecny. Przez chwilę myślałem, że to żart. Przecież widzieliśmy się tylko kilka razy. Byliśmy razem na imprezie u Maćka, potem kilka randek, trochę śmiechu, trochę alkoholu… i tyle. Rozeszliśmy się bez żalu.
Ale teraz nie było już odwrotu.
Rodzice Ewy byli jeszcze bardziej stanowczy niż moi. Jej ojciec, pan Zbigniew, zadzwonił do mnie osobiście. – Synu, trzeba wziąć odpowiedzialność za swoje czyny. Nie pozwolę, żeby moja córka wychowywała dziecko sama – powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Nie spałem całą noc. Przewracałem się z boku na bok, próbując znaleźć sens w tym wszystkim. Czy naprawdę muszę się żenić? Przecież nie kocham Ewy. Ona też mnie nie kocha. Spotkaliśmy się przypadkiem i przypadkiem zostaliśmy rodzicami.
Ale presja była ogromna. Rodzina, znajomi, nawet sąsiedzi zaczęli szeptać za plecami. „Co za wstyd!”, „Dziecko bez ślubu?”, „A taki porządny chłopak był…”.
W końcu uległem. Ślub był skromny – tylko najbliższa rodzina i kilku przyjaciół. Ewa wyglądała pięknie w białej sukni, ale jej oczy były smutne. Moje też.
Pierwsze miesiące po ślubie były jak życie w obcym kraju bez znajomości języka. Próbowaliśmy się dogadać, ale każde słowo wydawało się nie na miejscu. Ewa była zamknięta w sobie, ja uciekałem w pracę i spotkania z kolegami. Wieczorami siedzieliśmy przed telewizorem w milczeniu.
Kiedy urodził się Michałek, przez chwilę poczułem coś na kształt szczęścia. Trzymałem syna na rękach i myślałem: „Może jednak damy radę? Może to wszystko miało sens?” Ale te myśli szybko rozwiały się jak dym.
Ewa była zmęczona i rozdrażniona. Ja coraz częściej wracałem późno do domu. Zaczęły się kłótnie o drobiazgi: o to, kto wyniesie śmieci, kto nakarmi dziecko, kto zrobi zakupy. Każda rozmowa kończyła się pretensjami.
Pewnego wieczoru usłyszałem rozmowę Ewy z jej matką:
– On mnie nie kocha, mamo. Ja jego też nie… Ale co mam zrobić? Michałek potrzebuje ojca.
Te słowa bolały bardziej niż cokolwiek innego. Wiedziałem, że ma rację. Byliśmy razem tylko dlatego, że tak wypadało.
Z czasem zaczęliśmy żyć obok siebie jak współlokatorzy. Dzieliliśmy obowiązki i rachunki, ale nic więcej nas nie łączyło. Michałek rósł i coraz częściej pytał: „Tato, dlaczego mama płacze?” Nie umiałem mu odpowiedzieć.
Próbowałem rozmawiać z Ewą:
– Może powinniśmy spróbować terapii? – zaproponowałem pewnego dnia.
– Po co? – odpowiedziała chłodno. – I tak nic nas nie łączy poza dzieckiem.
Wtedy zrozumiałem, że nie da się zbudować domu na fundamencie przymusu i żalu.
Po trzech latach zdecydowaliśmy się na rozwód. Rodzice byli w szoku. „Co ludzie powiedzą?”, „A dziecko?”, „Nie możecie spróbować jeszcze raz?” – słyszałem z każdej strony.
Ale ja już nie mogłem dłużej żyć w kłamstwie. Michałek zasługiwał na szczęśliwych rodziców – nawet jeśli osobno.
Dziś mieszkam sam w małym mieszkaniu na Pradze. Michałek jest ze mną co drugi weekend. Staram się być dla niego najlepszym ojcem, jak potrafię. Czasem patrzę na niego i zastanawiam się: czy gdybym wtedy postawił się rodzicom i społecznym oczekiwaniom, czy nasze życie wyglądałoby inaczej?
Czy naprawdę musimy poświęcać własne szczęście dla dobra innych? A może to właśnie szczerość wobec siebie jest największym darem dla naszych dzieci?