Syn ożenił się i wyjechał za granicę. Myślałam, że będziemy w kontakcie: Teraz nie odbiera moich telefonów

– Paweł, odbierz w końcu ten telefon… – szepczę do siebie, patrząc na migający ekran. To już trzeci raz dzisiaj. Znowu tylko sygnał, potem automatyczna sekretarka. Siedzę przy kuchennym stole, wpatrując się w zdjęcie syna na lodówce. Uśmiecha się z niego chłopak w granatowej marynarce, jeszcze z czasów studiów. Wtedy wszystko wydawało się takie proste.

Nie jestem z tych matek, które trzymają dzieci przy sobie na siłę. Zawsze powtarzałam: „Macie swoje życie, korzystajcie z niego. Ja sobie poradzę”. I naprawdę tak myślałam. Paweł był moją dumą. Dobre dziecko, nigdy nie sprawiał problemów. Pomagał w domu, uczył się świetnie, skończył politechnikę z wyróżnieniem. Gdy poznał Magdę – ucieszyłam się. Wydawała się rozsądna, ciepła, trochę nieśmiała, ale z dobrego domu.

Pamiętam ich ślub jakby to było wczoraj. Kościół pełen ludzi, łzy wzruszenia w oczach Pawła, kiedy patrzył na Magdę. „Mamo, wszystko będzie dobrze” – szepnął mi wtedy do ucha. Uwierzyłam mu. Nawet wtedy, gdy kilka miesięcy później oznajmili, że wyjeżdżają do Niemiec. „To tylko na dwa lata, potem wrócimy” – zapewniał. „Będziemy dzwonić, pisać, przyjeżdżać na święta”.

Pierwsze miesiące rzeczywiście były pełne kontaktu. Codziennie wiadomości na WhatsAppie, zdjęcia z pracy i spacerów po Monachium. Dzwoniliśmy do siebie co niedzielę – ja opowiadałam o ogrodzie i sąsiadkach, Paweł o nowych projektach i niemieckiej kawie. Magda czasem wtrącała się do rozmowy, śmiała się z moich żartów.

A potem… coś zaczęło się zmieniać. Najpierw tłumaczyli się brakiem czasu – „Mamo, dużo pracy”, „Magda ma nadgodziny”, „Jestem zmęczony”. Potem telefony stawały się coraz rzadsze. Zamiast rozmowy – krótkie wiadomości: „Wszystko ok”, „Zadzwonię jutro”. Tylko że to jutro nigdy nie nadchodziło.

Zaczęłam czuć niepokój. Próbowałam nie być nachalna – przecież obiecałam sobie, że nie będę przeszkadzać. Ale samotność zaczęła mnie przygniatać. Mąż zmarł pięć lat temu na raka płuc. Zostałam sama w dużym mieszkaniu na Ursynowie. Czasem odwiedza mnie sąsiadka Basia albo kuzynka Zosia, ale to nie to samo.

Pewnego dnia zadzwoniłam do Magdy.

– Cześć Magdo, jak się czujecie? Dawno nie rozmawialiśmy…
– Dzień dobry pani Aniu… Tak, przepraszam, Paweł jest bardzo zajęty ostatnio…
– Może chociaż ty opowiesz mi coś nowego? – próbowałam żartować.
– Wie pani… my tu mamy trochę zamieszania… Może zadzwonimy za kilka dni?

Nie zadzwonili.

Zaczęłam mieć w głowie czarne scenariusze: może Paweł jest chory? Może coś się stało? Może Magda mnie nie lubi? Przecież zawsze byłam dla niej miła…

Któregoś wieczoru nie wytrzymałam i napisałam długi list e-mailowy:

„Pawełku,
Nie chcę być ciężarem ani przeszkadzać wam w życiu, ale bardzo za tobą tęsknię. Brakuje mi naszych rozmów i twojego głosu. Jeśli coś jest nie tak – powiedz mi szczerze. Kocham cię i zawsze będziesz moim synem.”

Nie odpisał.

Dni zaczęły mi się zlewać w jedno. Rano kawa, potem zakupy w osiedlowym sklepie, wieczorem telewizja i krzyżówki. Czasem łapię się na tym, że mówię do siebie na głos:

– No i co teraz, Aniu? Tak miało wyglądać twoje życie?

Basia próbowała mnie pocieszać:

– Daj im czas, młodzi mają swoje sprawy…
– Ale ja już nie mam czasu! – wybuchłam któregoś dnia. – Mam sześćdziesiąt dwa lata i coraz mniej siły! Czy to tak trudno zadzwonić raz w tygodniu?

W nocy śni mi się Paweł jako mały chłopiec – biegnie do mnie z podwórka z rozbitym kolanem i woła: „Mamo!”. Budzę się wtedy z mokrymi policzkami.

W końcu postanowiłam działać. Kupiłam bilet do Monachium bez zapowiedzi. Uznałam: najwyżej się obrażą, ale muszę wiedzieć, co się dzieje.

Lot był krótki, ale serce waliło mi jak młotem przez całą drogę z lotniska do ich mieszkania. Stałam pod drzwiami dobre pięć minut zanim odważyłam się zadzwonić.

Drzwi otworzyła Magda.

– Pani Aniu?! Co pani tu robi?
– Chciałam was zobaczyć… Nie odbieracie telefonów…
– Paweł jest w pracy…
– Mogę poczekać.

Wpuściła mnie do środka niechętnie. Mieszkanie było schludne, ale chłodne – jakby nikt tu nie mieszkał naprawdę.

– Napijemy się herbaty? – zaproponowałam.
– Nie mam czasu… Muszę zaraz wychodzić.
– Magdo… czy coś się stało?

Spojrzała na mnie dziwnie.

– Paweł jest bardzo zestresowany pracą… Nie chce rozmawiać o Polsce ani o rodzinie… Proszę mu dać czas.
– Ale ja jestem jego matką!
– Wiem… Ale on musi sam sobie wszystko poukładać.

Zostawiła mnie samą w salonie i wyszła bez słowa.

Czekałam dwie godziny na Pawła. Kiedy wrócił i zobaczył mnie w drzwiach – zbladł.

– Mamo?! Dlaczego przyjechałaś?
– Bo nie odbierasz telefonów! Martwiłam się!
– Przepraszam… Nie wiedziałem jak ci powiedzieć…
– Co takiego?
– Magda jest w ciąży… A ja… Ja nie wiem czy dam radę być ojcem tutaj, bez rodziny… Praca mnie wykańcza… Czasem mam ochotę rzucić wszystko i wrócić do Warszawy…

Objęłam go mocno.

– Synku… zawsze możesz wrócić. Albo po prostu zadzwonić.

Płakał jak dziecko.

Zostałam u nich kilka dni. Pomogłam Magdzie w domu, gotowałam obiady – choć widziałam, że patrzy na mnie podejrzliwie. Paweł był bardziej otwarty niż przez ostatni rok – opowiadał o pracy, o planach na przyszłość. Ale czułam dystans między nim a Magdą – jakby każde żyło swoim życiem.

Kiedy wracałam do Polski, Paweł odprowadził mnie na lotnisko.

– Mamo… przepraszam za wszystko.
– Najważniejsze, żebyście byli szczęśliwi.
– Będziemy dzwonić częściej… Obiecuję.

Minął miesiąc od mojego powrotu. Paweł rzeczywiście dzwoni raz w tygodniu – czasem sam, czasem z Magdą. Nadal czuję ból w sercu za każdym razem gdy kończymy rozmowę, ale wiem już jedno: dzieci odchodzą własnymi drogami i nie zawsze możemy je zatrzymać przy sobie.

Czy bycie matką oznacza wieczną tęsknotę? A może trzeba nauczyć się kochać z dystansu? Co wy o tym myślicie?