Opowieść Samotnych Serc: Sylwester pod Beskidami
– Znowu nikt nie przyszedł – powiedziała cicho pani Zofia, patrząc przez zaparowane okno na zasypaną śniegiem ścieżkę prowadzącą do bramy. Siedziałam obok niej, wpatrzona w białą pustkę, która rozciągała się aż po horyzont. Był przeddzień Nowego Roku, a ja, Maria Nowak, miałam nadzieję, że tym razem mój syn dotrzyma słowa i przyjedzie. W głowie powtarzałam sobie jego ostatnie słowa przez telefon: „Mamo, postaram się być. Wiesz, jak jest w pracy, ale zrobię wszystko.”
Cisza w pokoju była gęsta jak śnieg za oknem. Tylko zegar tykał nieubłaganie, odliczając minuty do północy. Zofia westchnęła ciężko i zaczęła opowiadać o swojej córce, która mieszka w Krakowie i od lat nie znalazła czasu, by ją odwiedzić. – Wiesz, Mario, kiedyś myślałam, że rodzina to wszystko. Teraz… – urwała i spojrzała na mnie oczami pełnymi łez.
Nie odpowiedziałam. Bałam się, że jeśli otworzę usta, popłyną łzy. Przypomniałam sobie ostatnią kłótnię z synem, Pawłem. Było to jeszcze przed pandemią, kiedy przyjechał z nową partnerką. Nie zaakceptowałam jej – była zbyt pewna siebie, zbyt nowoczesna, a ja… ja byłam już wtedy stara i zmęczona. Powiedziałam kilka słów za dużo. Od tamtej pory nasze rozmowy były krótkie i chłodne.
W domu starców życie płynie inaczej. Każdy dzień jest podobny do poprzedniego: śniadanie o ósmej, potem gimnastyka dla chętnych, kawa o dziesiątej, obiad o dwunastej. Największym wydarzeniem są odwiedziny – te prawdziwe i te wyobrażone. Bo przecież niektóre z nas udają przed sobą nawzajem, że ktoś je odwiedził. – Moja wnuczka była wczoraj – mówiła pani Halina z sąsiedniego pokoju, choć wszyscy wiedzieliśmy, że nikt nie przekroczył progu jej pokoju od miesięcy.
Tego dnia śnieg padał bez przerwy. Opiekunka Basia przyniosła nam herbatę z malinami i próbowała nas pocieszyć: – Może jeszcze ktoś przyjedzie? Drogi są trudne, ale przecież to Sylwester! – Jej głos był ciepły, ale w oczach miała smutek. Wiedziała dobrze, że większość z nas spędzi tę noc samotnie.
Po południu zebrałyśmy się w świetlicy. Pani Zofia zaczęła opowiadać o dawnych sylwestrach: – Kiedyś cała rodzina zbierała się przy stole. Były śmiechy dzieci, zapach pieczonego mięsa i szarlotki… A teraz? – Spojrzała na mnie pytająco.
– Teraz mamy siebie – odpowiedziałam cicho.
Wtedy drzwi otworzyły się gwałtownie i do środka wpadła pani Wanda z wiadomością: – Ktoś idzie przez śnieg! Może to ktoś do którejś z nas?
Serce mi zabiło mocniej. Wstałam z trudem i podeszłam do okna. Przez zamieć ledwo było widać sylwetkę człowieka z torbą na ramieniu. Każda z nas miała nadzieję, że to do niej. Przez chwilę trwała cisza pełna napięcia.
Drzwi wejściowe skrzypnęły i do środka wszedł młody mężczyzna w kurtce obsypanej śniegiem. Rozejrzał się niepewnie po korytarzu. – Dzień dobry… Szukam pani Marii Nowak – powiedział cicho.
Poczułam, jak nogi uginają się pode mną. To był Paweł. Mój syn.
– Pawełku… – wyszeptałam drżącym głosem.
Podszedł do mnie powoli, jakby bał się mojej reakcji. Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy. Widziałam w nich zmęczenie i coś jeszcze – może żal? Może tęsknotę?
– Mamo… Przepraszam, że tak rzadko dzwonię. Praca… życie… Ale dzisiaj musiałem przyjechać.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Chciałam go przytulić, ale bałam się odrzucenia. On jednak sam zrobił pierwszy krok i objął mnie mocno.
– Tęskniłem za tobą – wyszeptał.
Poczułam łzy na policzkach. Nie wiedziałam już, czy to łzy szczęścia czy smutku.
Usiedliśmy razem przy oknie. Paweł opowiadał o swoim życiu w Warszawie, o pracy, o problemach finansowych i o tym, jak trudno mu pogodzić wszystko naraz. Słuchałam go uważnie i po raz pierwszy od dawna poczułam się potrzebna.
– Mamo… Wiem, że nie zawsze byłem dobrym synem. Ale chciałem ci powiedzieć… Że cię kocham.
Te słowa były jak balsam na moją duszę. Przez chwilę świat za oknem przestał istnieć – był tylko on i ja.
Wieczorem Paweł musiał wracać do miasta – drogi były coraz gorsze, a on miał dyżur następnego dnia. Odprowadziłam go do drzwi i patrzyłam, jak znika w zamieci.
Kiedy wróciłam do pokoju, Zofia spojrzała na mnie z uśmiechem:
– Miałaś szczęście…
Pokiwałam głową i usiadłam na łóżku. W ciszy słyszałam tylko swoje myśli: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy mogłam być lepszą matką? Czy jeszcze kiedyś zobaczę Pawła?
Za oknem śnieg padał coraz gęściej. W świetlicy rozbrzmiewały ciche rozmowy innych pensjonariuszek – każda z nich miała swoją historię samotności i niespełnionych nadziei.
Czasem zastanawiam się: dlaczego tak trudno nam mówić bliskim o swoich uczuciach? Czy naprawdę musimy czekać na koniec roku lub na śnieżycę, by powiedzieć „kocham cię”? Może jeszcze nie wszystko stracone…