Niespodziewany gość: Kiedy teść burzy spokój domu
– Znowu? – wyszeptałem pod nosem, słysząc dzwonek do drzwi. Była sobota, ósma rano. Magda spojrzała na mnie z wyrzutem, jakby to była moja wina. – Nie bądź taki – powiedziała cicho, poprawiając włosy. – To tylko tata.
Tylko tata. Pan Marian, jej ojciec, od kiedy przeprowadziliśmy się do Wrocławia sześć miesięcy temu, pojawiał się u nas częściej niż listonosz. Na początku cieszyłem się, że Magda ma rodzinę blisko. Po latach życia w Warszawie, gdzie byliśmy tylko we dwoje, myślałem, że trochę rodzinnego ciepła dobrze nam zrobi. Ale pan Marian nie przychodził z ciepłem. Przynosił niepokój, krytykę i swoje przyzwyczajenia.
– Dzień dobry, dzieciaki! – zawołał wchodząc, zanim zdążyłem otworzyć usta. Pachniał papierosami i wodą kolońską. Zostawił buty na środku przedpokoju i wszedł do kuchni jak do siebie.
– Zrobię sobie kawę – rzucił przez ramię. – Macie jeszcze tej dobrej z Biedronki?
Magda uśmiechnęła się nerwowo. – Jasne, tato. Zaraz ci podam.
Patrzyłem na nią bezradnie. Próbowałem rozmawiać z nią o tych wizytach już kilka razy. Za każdym razem kończyło się tak samo: ona mówiła, że tata jest samotny po śmierci mamy i że nie możemy go zostawić samego. Ja mówiłem, że rozumiem, ale potrzebujemy też czasu dla siebie. Ona płakała. Ja wychodziłem na balkon zapalić.
Tego dnia pan Marian został do wieczora. Oglądał telewizję, komentował politykę i narzekał na wszystko: na pogodę, na ceny w sklepach, na nasze meble („Kto to widział takie kanapy? Za moich czasów…”) i na moje gotowanie („Mógłbyś się nauczyć robić schabowego jak człowiek”).
Wieczorem, kiedy w końcu wyszedł, Magda zamknęła za nim drzwi i usiadła ciężko na krześle.
– Wiem, że ci trudno – powiedziała cicho. – Ale on naprawdę nie ma nikogo.
– A my? – zapytałem ostrożnie. – My już się nie liczymy?
Spojrzała na mnie ze łzami w oczach. – Nie rozumiesz…
Nie rozumiałem. Albo raczej nie chciałem rozumieć. Czułem się jak intruz we własnym domu.
Następne tygodnie wyglądały podobnie. Pan Marian pojawiał się co drugi dzień. Czasem zostawał na noc bez zapowiedzi („Nie chce mi się wracać tramwajem o tej porze”). Zacząłem unikać domu po pracy. Chodziłem na długie spacery po Odrze, siedziałem w kawiarni z laptopem udając, że pracuję.
Pewnego wieczoru wróciłem późno. W mieszkaniu panował półmrok. Magda siedziała przy stole z głową opartą na rękach.
– Co się stało? – zapytałem ostrożnie.
– Tata… miał dziś atak serca – wyszeptała. – Jest w szpitalu.
Usiadłem obok niej. Nie wiedziałem co powiedzieć. Przez chwilę poczułem ulgę – okropną, wstydliwą ulgę, że może teraz coś się zmieni. Potem przyszło poczucie winy.
Przez następny tydzień jeździliśmy do szpitala codziennie. Pan Marian był słaby, ale szybko wracał do siebie.
– No i co? – mruknął pewnego dnia do mnie, kiedy Magda wyszła po kawę. – Myślisz, że jak mnie szlag trafi to będziecie mieli spokój?
Zatkało mnie.
– Nie o to chodzi…
– Wiem, że mnie nie lubisz – przerwał mi. – Ale ona jest moją córką. I zawsze będzie.
Patrzyłem na niego długo. Był stary, zmęczony i przestraszony bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Po powrocie do domu długo milczeliśmy z Magdą.
– Musimy coś zmienić – powiedziałem w końcu. – Dla nas obu.
– Boisz się go? – zapytała cicho.
– Boję się, że cię stracę – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
Przez kolejne dni rozmawialiśmy dużo – pierwszy raz od dawna naprawdę ze sobą rozmawialiśmy. O jej dzieciństwie, o tym jak bardzo bała się zostać sama po śmierci mamy. O moim poczuciu osamotnienia w naszym własnym domu.
Zaproponowałem terapię dla par. Magda zgodziła się niechętnie.
Pan Marian wrócił do siebie po miesiącu. Nadal nas odwiedzał, ale rzadziej. Zaczął chodzić na spotkania seniorów w osiedlowym domu kultury.
Nasze życie powoli wracało do normy, choć już nigdy nie było takie samo jak przedtem.
Czasem patrzę na Magdę i zastanawiam się: czy można kochać kogoś i jednocześnie czuć do niego żal? Czy rodzina zawsze musi oznaczać poświęcenie siebie?
A wy? Co byście zrobili na moim miejscu?