Głodna sąsiadka, której nigdy nie udało się zaznać spokoju – historia z warszawskiego blokowiska

– Mamo, Ola znowu stoi pod drzwiami – powiedziałem cicho, patrząc przez wizjer na drobną postać skuloną na wycieraczce. Miała na sobie za dużą kurtkę i poplamione rajstopy. W rękach ściskała plastikową reklamówkę, jakby to był największy skarb świata.

Mama westchnęła ciężko i otworzyła drzwi. – Cześć, Olu. Co się stało? – zapytała łagodnie.

Ola spuściła głowę. – Przepraszam, ale… czy mogłabym dostać trochę chleba? Tata powiedział, że dzisiaj nie ma pieniędzy.

Z kuchni dobiegał zapach świeżo upieczonego chleba. Mama ukroiła grube kromki, posmarowała masłem i podała dziewczynce. Ola jadła łapczywie, jakby od tygodnia nic nie miała w ustach. Patrzyłem na nią i czułem wstyd – za siebie, za dorosłych, za cały świat.

Mieszkałem z rodzicami w wynajmowanym mieszkaniu na Bródnie. Blok był szary, klatka schodowa wiecznie pachniała wilgocią i papierosami. Sąsiedzi byli różni – jedni zamknięci w sobie, inni wiecznie narzekający. Ale rodzina spod czwórki wyróżniała się nawet tutaj.

Ola mieszkała z matką i ojcem. Jej mama była cicha, zawsze z podkrążonymi oczami. Ojciec – pan Zbyszek – potrafił być miły, kiedy był trzeźwy. Ale to zdarzało się rzadko. Częściej słyszeliśmy przez ścianę jego krzyki, trzaskanie drzwiami i płacz Oli.

Pamiętam jedną noc szczególnie wyraźnie. Było już po północy, kiedy obudził mnie huk. Przez cienką ścianę słyszałem wrzaski:

– Gdzie są pieniądze?! Co zrobiłaś z kasą?!

Potem płacz Oli i jej matki. Mama przytuliła mnie mocno.

– Nie bój się, synku. To nie nasza wina.

Ale ja się bałem. Bałem się o Olę.

Rano Ola przyszła do nas po raz kolejny. Miała podbite oko. Mama zapytała szeptem:

– Kto ci to zrobił?

Ola tylko pokręciła głową.

– Upadłam – wyszeptała.

Wiedzieliśmy, że kłamie. Ale co mogliśmy zrobić? Mama kilka razy dzwoniła na policję, ale kiedy przyjeżdżali, pan Zbyszek był już spokojny albo w ogóle nie otwierał drzwi. Raz nawet groził mamie:

– Jeszcze raz zadzwonisz po psy, to zobaczysz!

Wtedy pierwszy raz widziałem strach w oczach mojej mamy.

Z czasem nauczyliśmy się żyć z tą bezsilnością. Mama zawsze odkładała trochę jedzenia dla Oli i jej mamy. Ja dzieliłem się z nią kanapkami w szkole. Ale to było tylko łatanie dziur w czymś znacznie większym – w systemie, który pozwalał takim rodzinom tonąć bez ratunku.

Pewnego dnia Ola nie przyszła do szkoły. Nie było jej tydzień, potem dwa. W końcu spotkałem jej mamę na klatce schodowej. Była jeszcze bardziej wychudzona niż zwykle.

– Dzień dobry… Czy Ola jest chora? – zapytałem nieśmiało.

Kobieta spojrzała na mnie pustym wzrokiem.

– Zabrali ją do domu dziecka – powiedziała cicho. – Ja… nie mogłam już nic zrobić.

Poczułem gulę w gardle. Przez następne dni chodziłem jak struty. W domu panowała cisza, jakby wszyscy bali się odezwać.

Ojciec Oli coraz częściej znikał na całe noce. W końcu wyprowadził się bez słowa. Jego żona została sama w pustym mieszkaniu.

Minęły lata. Skończyłem liceum, potem studia. Przeprowadziliśmy się na inne osiedle. Ale obraz głodnej Oli wracał do mnie w snach.

Pewnego dnia spotkałem ją przypadkiem na przystanku tramwajowym przy Dworcu Wileńskim. Była już dorosłą kobietą, ale nadal miała w oczach ten sam smutek.

– Cześć, Olu! – zawołałem niepewnie.

Spojrzała na mnie z niedowierzaniem.

– Janek? To naprawdę ty?

Usiedliśmy razem na ławce. Opowiedziała mi o swoim życiu w domu dziecka, o tym, jak długo nie mogła nikomu zaufać. O matce, która próbowała ją odwiedzać, ale zawsze była zbyt słaba psychicznie, by coś zmienić.

– Wiesz… – powiedziała cicho – czasem myślę, że lepiej byłoby wtedy umrzeć z głodu niż przechodzić przez to wszystko jeszcze raz.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Siedzieliśmy w milczeniu.

Dziś sam jestem ojcem i często myślę o tamtych czasach. O tym, jak łatwo jest odwrócić wzrok od cudzej tragedii i jak trudno naprawdę pomóc.

Czy mogliśmy zrobić więcej? Czy system kiedykolwiek się zmieni? A może takich dzieci jak Ola jest wokół nas znacznie więcej, niż chcemy przyznać?