Miasto, które mnie połknęło: Opowieść o świcie, śmieciach i rodzinie

O czwartej nad ranem, kiedy Poznań jeszcze spał, ja już stałem na przystanku przy ul. Hetmańskiej, czekając na stary, zielony Jelcz. W kieszeni miałem tylko bilet miesięczny i zmiętą kartkę z listą rzeczy do zrobienia. Nazywam się Damian Kaczmarek i od trzech lat pracuję jako zbieracz śmieci. Nie, nie dlatego, że nie miałem ambicji. Po prostu życie nie pytało mnie o zdanie.

Tego dnia padał deszcz. Krople bębniły o dach śmieciarki, a ja z każdym ruchem czułem, jak przemaka mi kurtka. – Dawaj szybciej, młody! – krzyknął do mnie Marian, kierowca, który od zawsze miał do mnie pretensje. – Co ty, znowu nie spałeś? – dodał z przekąsem.

– Spałem tyle, ile mogłem – odburknąłem, choć w środku miałem ochotę wyć. Bo noc wcześniej znów nie było spokoju w domu. Ojciec wrócił po północy, pijany jak bela. Matka płakała w kuchni, a młodsza siostra, Ola, tuliła się do mnie pod kocem.

– Damian, czemu tata taki jest? – szeptała przez łzy.

Nie umiałem odpowiedzieć. Sam nie rozumiałem, dlaczego człowiek, który kiedyś uczył mnie jeździć na rowerze i pokazywał gwiazdy nad Wartą, teraz zamienił się w cień. Może przez to wszystko tak bardzo chciałem wyrwać się z tej dzielnicy.

Ale nie mogłem. Musiałem pomagać w domu. Matka pracowała na kasie w Biedronce, zarabiała grosze. Ola chodziła do podstawówki i coraz częściej przynosiła uwagi za spóźnienia. A ja? Ja rzuciłem technikum po drugim roku, bo trzeba było płacić rachunki.

Na trasie śmieciarki mijaliśmy luksusowe osiedla na Grunwaldzie. Czasem widziałem przez okna ludzi w szlafrokach, popijających kawę przy kuchennych wyspach. Zastanawiałem się wtedy: czy oni wiedzą, jak pachnie śmietnik o piątej rano? Czy kiedykolwiek musieli wybierać między obiadem a opłatą za prąd?

Marian lubił się wyżywać na młodszych. – Ty to masz szczęście, że cię w ogóle przyjęli – powtarzał mi niemal codziennie. – Inni to by się za taką robotę zabili!

Czasem miałem ochotę rzucić mu w twarz: „To nie jest szczęście! To desperacja!” Ale milczałem. W tej pracy milczenie było złotem.

Po południu wracałem do domu zmęczony tak bardzo, że ledwo czułem własne nogi. Matka czekała z obiadem – ziemniaki i jajko sadzone. – Damian, usiądź, zjedz coś – mówiła łagodnie.

– Nie jestem głodny – burknąłem i zamknąłem się w pokoju.

Wiedziałem, że ją ranię. Ale ile można udawać, że wszystko jest w porządku? Ile razy można słuchać awantur przez cienką ścianę?

Wieczorem ojciec wrócił wcześniej niż zwykle. Był trzeźwy, ale spięty jak struna.

– Damian! – zawołał z przedpokoju.

Wyszedłem niechętnie.

– Co jest?

– Słyszałem od Mariana, że się obijasz. Że nie szanujesz roboty. – Patrzył na mnie twardo.

– Może byś sam spróbował popracować na śmieciarce! – wybuchnąłem nagle.

Matka wbiegła między nas.

– Przestańcie! Proszę was…

Ojciec spojrzał na mnie z pogardą.

– Myślisz, że jesteś lepszy? Bo zarabiasz parę groszy? Gdyby nie ja…

– Gdyby nie ty, może byśmy mieli spokój! – krzyknąłem i wybiegłem z mieszkania.

Biegłem bez celu przez mokre chodniki Poznania. W głowie huczały mi słowa ojca i Marianowe docinki. Zatrzymałem się dopiero na moście Dworcowym. Patrzyłem na światła miasta odbijające się w kałużach i myślałem: czy to już całe moje życie? Czy zawsze będę tylko zbieraczem śmieci?

Nagle zadzwonił telefon. Ola.

– Damian… wrócisz? Boję się…

Wróciłem dla niej. Dla matki też. Ale w środku czułem się coraz bardziej pusty.

Następnego dnia Marian znów miał swoje uwagi.

– Wiesz co? Ty to masz minę jakbyś świat cały niósł na plecach!

Nie odpowiedziałem. Ale tego dnia coś we mnie pękło.

Po pracy poszedłem do biblioteki na Ratajczaka. Usiadłem między regałami i zacząłem czytać o kursach zawodowych – może operator wózka widłowego? Może magazynier? Cokolwiek byleby wyjść ze śmieciarki.

W domu matka zauważyła moje notatki.

– Chcesz się uczyć?

– Muszę coś zmienić…

Ojciec tylko prychnął.

– Znowu ci się marzy wielki świat? Skończysz jak ja!

Ale matka położyła mi rękę na ramieniu.

– Spróbuj, synu. Choćby dla siebie…

Zacząłem kursy wieczorowe. Było ciężko – praca od czwartej rano do drugiej po południu, potem szybki obiad i nauka do nocy. Często przysypiałem nad zeszytem. Ola podsuwała mi herbatę i rysowała laurki: „Damian jest bohaterem”.

Ojciec coraz częściej znikał na całe noce. W końcu matka powiedziała: „Dość”. Spakowała jego rzeczy i wystawiła za drzwi.

Była awantura. Krzyki na klatce schodowej, sąsiedzi wyglądający przez judasze.

– Zniszczyłaś mi życie! – wrzeszczał ojciec.

Matka płakała całą noc. Ja siedziałem przy niej i trzymałem ją za rękę.

Od tamtej pory było jeszcze trudniej finansowo, ale spokojniej psychicznie. Zdałem kurs na operatora wózka widłowego i dostałem pracę w magazynie pod Swarzędzem. Zarabiałem więcej niż na śmieciarce.

Marian zadzwonił kiedyś:

– Wrócisz do nas?

– Nie wrócę – odpowiedziałem spokojnie.

Dziś mija pięć lat od tamtych wydarzeń. Ola kończy liceum z czerwonym paskiem. Matka awansowała na kierowniczkę zmiany w sklepie. Ojciec… czasem dzwoni pijany i prosi o pieniądze. Nie odbieram już tych telefonów.

Czasami idę rano przez Poznań i widzę śmieciarkę na trasie mojej starej pracy. Czuję wtedy zapach mokrego kartonu i przypominam sobie tamte poranki – ciężkie, zimne, pełne upokorzeń.

Ale wiem jedno: nawet jeśli życie rzuca ci pod nogi najgorsze śmieci, możesz spróbować je posprzątać po swojemu.

Czy naprawdę musimy być tymi, za kogo uważa nas świat? A może to my powinniśmy decydować o własnej wartości?