Zrozumiałam to za późno: dopiero gdy mój mąż ciężko zachorował, odkryłam, jak bardzo go kocham
Wszystko zaczęło się od telefonu o czwartej nad ranem. Dzwoniła teściowa – głos miała roztrzęsiony, a ja od razu poczułam zimny pot na karku. „Natalia, coś się dzieje z Krzyśkiem. Nie mogę go dobudzić, wezwałam karetkę!”. Zerwałam się z łóżka, nawet nie patrząc na śpiącą obok córkę. Wybiegłam z mieszkania w kapciach, z kurtką zarzuconą na piżamę. W głowie miałam tylko jedno: żeby zdążyć.
Szpitalne korytarze zawsze wydawały mi się miejscem obcym, zimnym. Tego dnia były jak labirynt bez wyjścia. Lekarz – młody, z podkrążonymi oczami – wyszedł do nas po godzinie oczekiwania. „Pani mąż miał udar. Stan jest poważny. Musimy czekać na rozwój sytuacji”. Słowa odbijały się echem w mojej głowie. Patrzyłam na teściową, która płakała cicho w chusteczkę, i na moją córkę Zosię, która tuliła się do mnie z przerażeniem w oczach.
Wtedy po raz pierwszy od lat poczułam coś więcej niż rutynę. Przeszył mnie strach tak wielki, że aż zabrakło mi tchu. Przez tyle lat traktowałam Krzyśka jak powietrze – był zawsze obok, cichy, spokojny, przewidywalny. Kiedyś mnie to irytowało. Marzyłam o kimś innym: o mężczyźnie z temperamentem, który rzuciłby dla mnie świat do stóp. Krzysiek był nauczycielem matematyki w liceum – spokojny, dobry człowiek. Zawsze wracał do domu o tej samej porze, zawsze pytał, czy zrobić mi herbatę.
Nasze małżeństwo zaczęło się zwyczajnie. Poznaliśmy się na studiach w Krakowie – ja studiowałam filologię polską, on matematykę. Był nieśmiały, ale miał w sobie coś ujmującego. Po ślubie zamieszkaliśmy w małym mieszkaniu na Ruczaju. Urodziła się Zosia, potem Bartek. Życie płynęło powoli: praca, dom, dzieci, zakupy w Biedronce, wakacje nad Bałtykiem.
Ale gdzieś po drodze zaczęłam się dusić. Krzysiek był dobry – aż za dobry. Nigdy nie podniósł głosu, nigdy nie zapytał mnie o moje marzenia. Z czasem przestałam z nim rozmawiać o czymkolwiek ważnym. On wieczorami czytał książki albo sprawdzał klasówki, ja oglądałam seriale albo pisałam z koleżankami na Messengerze.
Pojawił się Michał – kolega z pracy. Przystojny, pewny siebie, zabawny. Zaczął mnie podwozić do domu po pracy, zapraszał na kawę. Czułam się przy nim młoda i pożądana. Zaczęliśmy romansować – najpierw niewinnie, potem coraz śmielej. Krzysiek chyba coś przeczuwał – widziałam to w jego oczach, kiedy wracałam późno albo nagle wyciszałam telefon przy nim. Ale nigdy nie zapytał wprost.
Pewnej nocy wróciłam do domu po spotkaniu z Michałem i zobaczyłam Krzyśka siedzącego przy stole w kuchni.
– Gdzie byłaś? – zapytał cicho.
– U Magdy – skłamałam bez mrugnięcia okiem.
– Wiesz… Ja ci ufam – powiedział tylko i poszedł spać.
To zdanie bolało mnie bardziej niż jakakolwiek awantura.
Z czasem romans z Michałem stracił swój urok – okazało się, że on też ma rodzinę i nie zamierza jej zostawić. Zostałam sama ze swoim rozczarowaniem i poczuciem winy. Krzysiek dalej był taki sam – cichy, troskliwy, obecny.
Aż do tego poranka, kiedy zadzwoniła teściowa.
W szpitalu spędziłam trzy dni i trzy noce przy jego łóżku. Patrzyłam na niego podłączonego do kroplówek i monitorów i nagle zobaczyłam wszystko inaczej: jego dłonie – spracowane od pisania kredą po tablicy; jego zmarszczki wokół oczu; jego łagodny uśmiech nawet przez sen.
Przypomniały mi się wszystkie chwile: jak nosił mnie na rękach po porodzie Zosi; jak gotował rosół w niedzielę; jak tulił mnie w nocy, kiedy płakałam po śmierci taty.
Wtedy przyszła mama – moja mama – i powiedziała:
– Natalia, musisz być silna dla dzieci.
– Mamo… Ja chyba nigdy nie byłam dla niego dobra…
– Każdy popełnia błędy. Ale teraz możesz mu pokazać, że go kochasz.
Teściowa patrzyła na mnie z wyrzutem:
– Zawsze byłaś zajęta sobą… Krzysiek ci ufał jak nikomu innemu.
– Wiem… Przepraszam…
Przez kolejne tygodnie walczyliśmy o Krzyśka razem: ja, dzieci i teściowa. Były chwile rozpaczy i nadziei. Bartek miał pretensje:
– Mamo, czemu tata zawsze był sam? Czemu nie jeździliście razem na wakacje?
Nie umiałam odpowiedzieć.
Zosia płakała nocami:
– Mamo… Tata nie może umrzeć! Obiecał mi nauczyć mnie jeździć samochodem!
Wtedy zrozumiałam: przez lata byłam ślepa na to, co najważniejsze.
Kiedy Krzysiek odzyskał przytomność po tygodniu śpiączki, pierwsze słowa skierował do mnie:
– Jesteś tutaj…
– Jestem… I już zawsze będę – odpowiedziałam przez łzy.
Rehabilitacja była długa i bolesna. Musiał uczyć się mówić od nowa, chodzić z pomocą balkonika. Były dni buntu:
– Po co ja ci taki potrzebny? – pytał z goryczą.
– Bo cię kocham! – wykrzyczałam pierwszy raz od lat szczerze.
Teściowa patrzyła na nas z ukosa:
– Lepiej późno niż wcale… Ale pamiętaj: on zasłużył na szczerość.
Wyznanie prawdy było najtrudniejsze:
– Krzysiek… Ja cię zdradziłam…
Spojrzał na mnie długo:
– Wiem… Ale wybaczam ci.
Poczułam wtedy ulgę i ból jednocześnie.
Dziś minął rok od tamtego poranka. Krzysiek chodzi już samodzielnie, choć powoli. Czasem żartuje:
– Teraz to ty musisz mnie nosić na rękach!
Zosia zdała maturę i dostała się na studia medyczne – mówi, że chce ratować ludzi jak ci lekarze ze szpitala ojca. Bartek gra w piłkę i coraz częściej przytula tatę przed snem.
Ja? Każdego dnia uczę się kochać naprawdę: bez oczekiwań i złudzeń. Przebaczyliśmy sobie nawzajem wiele rzeczy – ja jemu za milczenie, on mi za zdradę i egoizm.
Czasem myślę: dlaczego musiałam prawie go stracić, żeby zrozumieć? Czy naprawdę tak trudno docenić to, co mamy tuż obok?
A wy? Czy potraficie powiedzieć „kocham” zanim będzie za późno?