Znalazłem niemowlę przy torach kolejowych i wychowałem jak swoje – 25 lat później jej przeszłość zapukała do drzwi

Zimowy wiatr smagał mi twarz, kiedy wracałem z nocnej zmiany na kolei. Była trzecia nad ranem, śnieg skrzypiał pod butami, a światło latarni ledwo przebijało się przez zawieję. Wtedy usłyszałem płacz – cichy, ledwie słyszalny, ale tak rozdzierający, że zatrzymałem się jak wryty. Spojrzałem w stronę torów i zobaczyłem coś ciemnego przy starej, zardzewiałej budce dróżnika. Przez chwilę myślałem, że to kot, ale płacz był ludzki. Podszedłem bliżej i zamarłem: w brudnym kocyku leżało niemowlę. Dziewczynka.

– Boże święty… – wyszeptałem, klękając w śniegu. Dziecko było sine z zimna, ledwo oddychało. Bez zastanowienia zdjąłem kurtkę, owinąłem ją i pobiegłem do najbliższego domu – do pani Haliny, naszej wiejskiej pielęgniarki.

– Panie Andrzeju! Co się stało?! – Halina otworzyła drzwi w szlafroku, a ja podałem jej zawiniątko.

– Znalazłem ją przy torach. Musimy ją ratować!

Halina nie pytała więcej. Ogrzała dziecko, zadzwoniła po pogotowie. Potem była policja, pytania, szukanie matki. Nikt się nie zgłosił. Nikt nie wiedział, skąd się wzięła.

Miałem wtedy 38 lat, byłem wdowcem od pięciu lat. Moja matka, pani Zofia, mieszkała ze mną i nie szczędziła gorzkich słów:

– Andrzej, tyś rozum postradał? Chcesz wychowywać cudze dziecko? Co ludzie powiedzą?

Ale kiedy patrzyłem na tę dziewczynkę – nazwałem ją Lena – wiedziałem, że nie mogę jej oddać do domu dziecka. Była moim cudem.

Pierwsze lata były ciężkie. Lena często chorowała, płakała po nocach. Matka pomagała niechętnie:

– To nie twoja krew! – powtarzała. – Zobaczysz, jeszcze cię to zgubi.

Ale ja kochałem Lenę coraz mocniej. Uczyłem ją chodzić, czytać, jeździć na rowerze. Kiedy miała pięć lat i pierwszy raz powiedziała do mnie „tato”, łzy popłynęły mi po policzkach.

W szkole Lena była inna niż reszta dzieci – cicha, zamknięta w sobie. Dzieciaki potrafiły być okrutne:

– Ty nawet nie masz prawdziwej mamy! – krzyczały na podwórku.

Lena wracała do domu zapłakana.

– Tato, dlaczego mnie nikt nie chce?

Przytulałem ją wtedy mocno.

– Jesteś moim największym skarbem. Nie pozwolę cię skrzywdzić.

Matka nie odpuszczała:

– Powinieneś był znaleźć sobie kobietę i mieć własne dzieci!

Ale ja już wybrałem. Lena była moją rodziną.

Kiedy Lena miała 13 lat, matka zachorowała na raka. Przez pół roku opiekowaliśmy się nią razem. Wtedy pierwszy raz usłyszałem od niej:

– Może jednak miałeś rację… Dobrze ją wychowałeś.

Po śmierci matki zostaliśmy sami. Lena dorastała szybko – była bystra, ambitna, chciała zostać prawniczką.

W liceum poznała chłopaka – Pawła. Przynosił jej kwiaty, pomagał w nauce. Ale jego matka była przeciwna:

– Andrzej, twoja córka to nie wiadomo czyja! Nie chcę takiej synowej!

Lena płakała całymi nocami.

– Tato, dlaczego ludzie są tacy okrutni?

Nie umiałem odpowiedzieć.

Mimo wszystko Lena dostała się na studia prawnicze w Warszawie. Byłem z niej dumny jak nigdy.

– Tato, obiecuję ci: kiedyś ci się odwdzięczę.

Przez kilka lat żyliśmy spokojnie. Lena rzadko przyjeżdżała do domu – studia pochłaniały ją całkowicie. Ale dzwoniła codziennie:

– Tato, mam nową sprawę na praktykach! Tato, dostałam stypendium!

Aż pewnego dnia zadzwonił telefon.

– Tato… muszę z tobą porozmawiać. Przyjadę jutro.

Czułem niepokój przez całą noc. Kiedy Lena weszła do domu, była blada jak ściana.

– Co się stało? – zapytałem.

Usiadła naprzeciwko mnie i długo milczała.

– Tato… odezwał się ktoś z mojej przeszłości.

Zamarłem.

– Co masz na myśli?

– Dostałam list… od kobiety, która twierdzi, że jest moją biologiczną matką.

Świat zawirował mi przed oczami.

– Chcesz ją poznać?

Lena spuściła wzrok.

– Nie wiem… Boję się. Ale ona napisała mi całą historię: była młoda, biedna, ojciec mnie nie chciał… Porzuciła mnie z rozpaczy.

Poczułem gniew i żal jednocześnie.

– A ja cię nigdy nie porzuciłem! – wybuchnąłem.

Lena zaczęła płakać.

– Wiem! Jesteś moim ojcem! Ale muszę to zamknąć…

Przez kilka tygodni żyliśmy jak na bombie zegarowej. Lena pisała z tą kobietą maile, potem umówiły się na spotkanie w Warszawie. Bałem się tego dnia jak śmierci.

Wieczorem zadzwonił telefon:

– Tato… ona jest chora na serce. Chciała tylko wiedzieć, czy jestem szczęśliwa… Powiedziałam jej prawdę: że mam najlepszego ojca na świecie.

Łzy popłynęły mi po policzkach drugi raz w życiu.

Kilka miesięcy później Lena przyjechała z narzeczonym – Michałem. Przedstawiła go jako przyszłego męża.

– Tato… czy będziesz mnie prowadził do ołtarza?

Przytuliłem ją mocno.

Dziś jestem już starym człowiekiem. Lena ma własną rodzinę, dwóch synów i córkę. Ale co roku przyjeżdża do mnie na święta i powtarza:

– Gdyby nie ty… nie byłoby mnie tutaj.

Czasem siedzę wieczorem przy oknie i pytam sam siebie: czy miłość naprawdę zależy od krwi? Czy rodzina to tylko geny? A może to wybór i serce? Co wy o tym sądzicie?