Zanim odejdę na zawsze – historia, której nie chciałem napisać

Zanim odejdę na zawsze…

Wszystko wydarzyło się w ciągu jednej godziny. Siedziałem przy kuchennym stole, patrząc na zegar, który tykał głośniej niż zwykle. W powietrzu wisiała burza – nie ta za oknem, ale ta między mną a moją żoną. – „Ile razy mam ci powtarzać, żebyś wracał wcześniej?” – krzyknęła Marta, rzucając ściereczką o blat. – „Pracuję! Ktoś musi utrzymać ten dom!” – odparłem, choć sam nie wierzyłem w siłę własnego głosu. Nasz syn, Bartek, wszedł do kuchni i spojrzał na mnie z pogardą. – „Znowu się kłócicie? Może lepiej by było, gdybyś w ogóle nie wracał” – rzucił przez zaciśnięte zęby.

To był moment, w którym coś we mnie pękło. Wstałem, chwyciłem kurtkę i wybiegłem z mieszkania. Słyszałem jeszcze za sobą trzask drzwi i cichy płacz Marty. Na klatce schodowej minąłem sąsiadkę, panią Zofię, która spojrzała na mnie z troską. – „Panie Krzysztofie, wszystko w porządku?” – zapytała. Nie odpowiedziałem. W głowie miałem tylko jedno: uciec.

Na dworcu PKP w Katowicach pachniało deszczem i starym betonem. Kupiłem bilet na pierwszy lepszy pociąg do Warszawy. Usiadłem na ławce, obok starszego mężczyzny w granatowym płaszczu. Przez chwilę milczeliśmy, słuchając stukotu kół nadjeżdżających składów.

– „Wygląda pan, jakby świat się panu zawalił” – odezwał się nagle nieznajomy. Spojrzałem na niego zaskoczony. – „Może i tak” – odpowiedziałem szczerze. – „Wie pan… ja też kiedyś uciekłem z domu. Myślałem, że to rozwiąże wszystkie moje problemy” – powiedział cicho.

Zacząłem mu opowiadać o swoim życiu. O tym, jak Marta była moją pierwszą miłością jeszcze z liceum w Sosnowcu. Jak Bartek urodził się za wcześnie i przez pierwsze tygodnie walczyliśmy o jego życie w szpitalu na Ligocie. Jak potem wszystko zaczęło się psuć: kredyt hipoteczny, praca po godzinach, wieczne pretensje o pieniądze i czas dla rodziny.

– „A zdradził pan ją?” – zapytał nagle staruszek. Zatkało mnie. – „Nie… Ale ona myśli inaczej” – wyszeptałem.

Wtedy przypomniałem sobie tamten wieczór sprzed dwóch miesięcy. Marta znalazła SMS-a od koleżanki z pracy: „Dzięki za kawę! Musimy to powtórzyć”. Zrobiła awanturę, a ja zamiast wyjaśnić, zamknąłem się w sobie. Od tego czasu nie było dnia bez kłótni.

– „Czasem słowa ranią bardziej niż czyny” – powiedział staruszek i spojrzał mi prosto w oczy. – „A dzieci… one wszystko widzą i czują bardziej niż nam się wydaje.”

Zadzwonił telefon. To był Bartek.

– „Tato… wrócisz? Mama płacze.”

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. – „Nie wiem… Muszę pomyśleć.” Rozłączyłem się i poczułem się jeszcze gorzej.

Pociąg do Warszawy już stał na peronie. Wsiadłem do środka i usiadłem przy oknie. Przez szybę widziałem odbicie własnej twarzy – zmęczonej, postarzałej o kilka lat w ciągu jednej nocy.

W przedziale siedziała młoda kobieta z dzieckiem na rękach. Dziecko płakało, a ona próbowała je uspokoić. Przypomniałem sobie Bartka jako niemowlaka: jak bałem się go podnieść, żeby nie zrobić mu krzywdy; jak Marta śmiała się wtedy ze mnie.

– „Przepraszam… może pan potrzymać butelkę?” – zapytała kobieta nagle. Zdziwiony podałem jej butelkę z mlekiem i przez chwilę patrzyłem na tę scenę jak przez mgłę.

Pociąg ruszył. Za oknem migały światła miasta, potem ciemność pól i lasów. W głowie miałem chaos: czy naprawdę chcę zostawić rodzinę? Czy jestem tchórzem?

Wysiadłem w Piotrkowie Trybunalskim bez planu. Przeszedłem przez pusty rynek i usiadłem na ławce pod ratuszem. Zadzwoniłem do przyjaciela z dawnych lat, Andrzeja.

– „Stary, co ty robisz o tej porze w Piotrkowie?” – zapytał zdziwiony.
– „Uciekam przed sobą” – odpowiedziałem szczerze.
– „Chcesz nocleg? Mam wolny pokój po babci.”

Zgodziłem się bez wahania.

U Andrzeja wypiliśmy po dwa piwa i długo rozmawialiśmy o życiu. On też miał swoje problemy: rozwód, alimenty, samotność w pustym mieszkaniu.

– „Wiesz co jest najgorsze?” – powiedział nagle Andrzej. – „Że człowiek myśli, że jak ucieknie od problemów, to one zostaną w starym mieszkaniu. A one pakują się razem z tobą do walizki.”

Tej nocy nie spałem prawie wcale. Przewracałem się z boku na bok i myślałem o Marcie i Bartku. Czy naprawdę chcę być jak mój ojciec? On też kiedyś wyszedł po papierosy i wrócił dopiero po trzech dniach.

Rano zadzwoniła Marta.

– „Krzysztof… wrócisz? Bartek nie chce iść do szkoły.”
– „Nie wiem… Potrzebuję czasu.”
– „Ile jeszcze? Bo ja już nie mam siły.”

Słyszałem jej łamiący się głos i poczułem gulę w gardle.

Przez kolejne dni włóczyłem się po Piotrkowie bez celu. Próbowałem znaleźć pracę dorywczą na budowie, ale nikt nie chciał zatrudnić kogoś bez doświadczenia. Spałem u Andrzeja na kanapie, jadłem zupki chińskie i coraz bardziej czułem się nikim.

Pewnego dnia spotkałem na rynku kobietę sprzedającą kwiaty. Była podobna do mojej matki sprzed lat: ciepłe oczy, zmęczone dłonie.

– „Kup pan bukiet dla żony!” – zażartowała.
– „Nie wiem, czy mam jeszcze żonę…”
– „To kup pan dla siebie! Może przypomni panu o domu.”

Kupiłem bukiet tulipanów i poczułem łzy pod powiekami.

Wieczorem zadzwonił Bartek.

– „Tato… mama jest w szpitalu. Zemdlała.”

Serce mi stanęło. Wsiadłem w pierwszy pociąg powrotny do Katowic.

W szpitalu zobaczyłem Martę bladą jak ściana i Bartka skulonego na plastikowym krześle.

– „Tato… przepraszam za tamto wtedy” – wyszeptał syn.
– „To ja powinienem przeprosić” – odpowiedziałem drżącym głosem.

Marta spojrzała na mnie ze łzami w oczach.
– „Myślałam, że już nie wrócisz…”
– „Bałem się wrócić… Bałem się siebie samego.”

Przez kilka godzin siedzieliśmy razem milcząc, trzymając się za ręce jak kiedyś dawno temu.

Marta wróciła do domu po kilku dniach obserwacji. Ja zostałem jeszcze przez tydzień u Andrzeja, próbując poukładać myśli.

W końcu wróciłem do mieszkania na osiedlu Tysiąclecia. Drzwi otworzył mi Bartek.
– „Tato… obiad gotowy” – powiedział cicho.

Usiedliśmy razem przy stole po raz pierwszy od miesięcy bez kłótni.

Czy wszystko da się naprawić? Nie wiem. Ale wiem jedno: uciekając przed problemami zabieramy je ze sobą wszędzie. Może lepiej czasem zostać i spróbować je rozwiązać?

A wy… czy kiedykolwiek uciekaliście przed własnym życiem? Czy warto było?