Zabrałam do siebie mamę. Teraz żałuję – a nie mogę jej odesłać. Wstydzę się przed znajomymi.
Drzwi trzaskają za mną z hukiem, aż sąsiadka z naprzeciwka wychyla głowę przez wizjer. Wiem, że słyszała naszą kłótnię – już trzecią tego dnia. Znowu nie wytrzymałam. „Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie ruszała moich rzeczy?!” – krzyknęłam na mamę, a potem wybiegłam na klatkę schodową, żeby nie powiedzieć czegoś, czego będę żałować. Mam na imię Kinga. Mam 44 lata, jestem nauczycielką w podstawówce w Gdyni. I jestem córką, która zabrała do siebie starą matkę – i teraz nie wie, jak z tym żyć.
Wszystko zaczęło się pół roku temu. Mama, pani Zofia, mieszkała sama w małej wsi pod Sierpcem. Ojciec zmarł dawno temu, brat wyjechał do Anglii i kontaktuje się tylko przez Facebooka. Mama coraz częściej dzwoniła do mnie z płaczem: „Córeczko, znowu piec zgasł, znowu dach przecieka, a ja już nie mam siły…”. W końcu pojechałam tam zimą i zobaczyłam ją skuloną pod kocem, z czerwonymi od zimna dłońmi. „Nie możesz tu zostać sama!” – powiedziałam stanowczo. „Zabieram cię do siebie.”
Na początku byłam dumna z siebie. Znajomi mówili: „Kinga, jesteś wspaniała! Mało kto by się tak poświęcił.” Moja córka, Ola, studentka psychologii w Warszawie, przyjechała na weekend i pomogła urządzić babci pokój. „Będzie ci tu dobrze” – zapewniałam mamę, ustawiając jej ulubione zdjęcia na komodzie.
Pierwsze tygodnie były nawet spokojne. Mama była wdzięczna – przynajmniej tak mi się wydawało. „Dziękuję ci, dziecko” – mówiła cicho każdego wieczoru. Gotowałam jej lekkie obiady, pilnowałam leków, zabierałam na spacery po parku. Ale potem zaczęły się drobne spięcia. Najpierw o to, że nie kupiłam jej ulubionych landrynek w sklepie. Potem o to, że nie prasuję jej bluzek tak jak ona lubiła. „Za moich czasów kobieta wiedziała, jak dbać o dom” – rzuciła pewnego dnia.
Z czasem te drobiazgi przerodziły się w codzienną udrękę. Mama zaczęła rządzić moim mieszkaniem jak własnym domem. Przestawiała rzeczy w kuchni, wyrzucała moje kosmetyki z łazienki, bo „za dużo chemii”. Wchodziła bez pukania do mojego pokoju nawet wtedy, gdy prowadziłam lekcje online. „Co ty tam tak długo gadasz do tego komputera?” – pytała głośno, nie zwracając uwagi na moich uczniów słyszących wszystko w tle.
Najgorsze przyszło po miesiącu. Mama zaczęła narzekać na wszystko: na pogodę, na sąsiadów („Ta pani z góry to chyba złodziejka!”), na moje gotowanie („Zupa za słona! Kto tak gotuje?”). Zaczęła też dzwonić do mojej ciotki Haliny i opowiadać jej o tym, jak źle ją traktuję: „Kinga nie ma dla mnie czasu… Całe dnie siedzi przy komputerze… Nawet obiadu porządnego nie ugotuje…” Ciotka zadzwoniła do mnie z pretensjami: „Kinga! To twoja matka! Nie zapominaj, kto cię wychował!”
Czułam się coraz bardziej osaczona. Przestałam zapraszać znajomych do domu – bałam się, że mama znowu urządzi awanturę albo zacznie wypytywać ich o życie osobiste (ostatnio zapytała moją koleżankę z pracy: „A ty to kiedy ślubujesz? Bo zegar tyka!”). Zaczęłam unikać spotkań towarzyskich i coraz częściej zamykałam się w łazience z płaczem.
Pewnego wieczoru Ola zadzwoniła do mnie przez Skype’a:
– Mamo, co się dzieje? Wyglądasz na wykończoną.
– Nic… wszystko dobrze – skłamałam.
– Babcia znowu coś odwaliła?
– Ola! Nie mów tak o niej…
– Ale przecież widzę! Może powinnaś pogadać z kimś? Albo… może czas pomyśleć o domu opieki?
Zamarłam. Dom opieki? Przecież to byłby koniec – mama by mi tego nigdy nie wybaczyła. A co powiedzieliby ludzie? Sąsiedzi? Rodzina? „Kinga oddała matkę do domu starców!” – już słyszę te szepty na klatce schodowej.
Kilka dni później doszło do eksplozji. Wracam zmęczona po radzie pedagogicznej, a mama siedzi w kuchni i płacze.
– Co się stało?
– Nic… tylko jestem tu nikomu niepotrzebna… Nawet wnuczka mnie nie odwiedza…
– Ola ma egzaminy! Przecież dzwoni do ciebie codziennie!
– To nie to samo! Ty też mnie unikasz! Nawet herbaty mi nie zrobiłaś!
Wtedy puściły mi nerwy.
– Mamo! Ja pracuję! Gotuję ci obiady! Robię zakupy! Wszystko jest źle?!
– Nie krzycz na mnie! – mama podniosła głos pierwszy raz od lat. – Pożałujesz jeszcze tego dnia!
Wybiegłam z mieszkania i długo chodziłam bez celu po osiedlu. W głowie miałam mętlik: czy naprawdę jestem taką złą córką? Czy powinnam była zostawić ją na tej wsi?
Od tamtej pory jest tylko gorzej. Mama przestała ze mną rozmawiać – milczy całymi dniami albo wzdycha teatralnie przy każdym moim ruchu. Czasem słyszę ją przez ścianę: „Boże, za co mnie to spotkało…”. Ja natomiast coraz częściej łapię się na tym, że marzę o tym, by wróciła na wieś albo… żeby po prostu jej tu nie było.
Nie mogę jej jednak odesłać – dom na wsi już dawno nadaje się tylko do rozbiórki. Brat nawet nie chce o tym słyszeć: „Kinga, ja tu mam swoje życie! Nie dam rady!” A ja? Ja jestem uwięziona między poczuciem obowiązku a własnym szczęściem.
Znajomi przestali mnie zapraszać na spotkania – mówią: „Kinga zawsze zmęczona… Kinga tylko narzeka…” Wstydzę się przed nimi przyznać, jak wygląda moje życie naprawdę. Wstydzę się przed sobą samą.
Czasem myślę: może powinnam pójść do psychologa? Może powinnam postawić granice? Ale jak postawić granice własnej matce? Jak powiedzieć jej: „Mamo, rujnujesz mi życie” – i nie czuć się potworem?
Dziś siedzę przy kuchennym stole i piszę tę historię z nadzieją, że ktoś mnie zrozumie. Że ktoś miał podobnie i wie, jak wyjść z tej matni bez ranienia siebie i innych.
Czy naprawdę musimy wybierać między własnym życiem a obowiązkiem wobec rodziców? Czy można być dobrą córką i jednocześnie zadbać o siebie? Jak wy sobie radzicie z podobnymi sytuacjami? Proszę – podzielcie się swoimi historiami. Może razem znajdziemy jakieś wyjście…