Wyrzucona z własnego domu: Jak zostałam obcą w życiu własnej rodziny
Drzwi zatrzasnęły się za mną z hukiem, który rozbrzmiewał w mojej głowie jeszcze długo po tym, jak zeszłam po schodach. Stałam na klatce schodowej z jedną walizką i torebką pełną leków. Wtedy dotarło do mnie, że nie mam już dokąd wracać. Mój własny syn, Michał, nie stanął w mojej obronie. Moja synowa, Karolina, patrzyła na mnie z pogardą, jakbym była śmieciem. Tak wyglądała moja starość – nie tak ją sobie wyobrażałam.
Nazywam się Teresa Maj. Mam 67 lat i przez większość życia mieszkałam w bloku na Retkini w Łodzi. Pracowałam jako pielęgniarka – całe życie pomagałam innym, ratowałam ludzi, pocieszałam rodziny. Sama wychowałam Michała po tym, jak jego ojciec odszedł do innej kobiety. Byliśmy tylko we dwoje – matka i syn. Wszystko, co miałam, oddałam jemu: czas, pieniądze, serce.
Kiedy Michał poznał Karolinę, byłam szczęśliwa. Wreszcie miał kogoś bliskiego. Karolina pochodziła z małego miasta pod Piotrkowem Trybunalskim. Była ładna, wygadana, ale od początku czułam dystans. Mimo to przyjęłam ją do domu jak własną córkę. Oddałam im duży pokój, sama przeniosłam się do małej sypialni. Gotowałam dla nich obiady, prałam ich rzeczy, opiekowałam się wnuczką Zosią, gdy tylko się urodziła.
Z czasem Karolina zaczęła przejmować domową władzę. Najpierw drobne uwagi: „Pani Tereso, a może niech pani nie gotuje dziś bigosu? Michał nie lubi kapusty”. Potem coraz więcej pretensji: „Dlaczego pani tak głośno chodzi po mieszkaniu?”, „Niech pani nie dotyka moich rzeczy”. Zaczęła zamykać drzwi do swojego pokoju na klucz. Michał coraz częściej wracał późno z pracy i unikał rozmów ze mną.
Pewnego wieczoru usłyszałam ich kłótnię przez cienką ścianę:
– Michał, ja tak dłużej nie wytrzymam! Twoja matka wszędzie się wtrąca! – krzyczała Karolina.
– Przesadzasz… – próbował ją uciszyć mój syn.
– Nie przesadzam! Albo ona się wyprowadzi, albo ja odchodzę. I zabieram Zosię!
Serce mi pękło. Przez całą noc nie zmrużyłam oka. Rano Michał przyszedł do mnie do kuchni. Nawet nie spojrzał mi w oczy.
– Mamo… Karolina ma rację. Może lepiej będzie, jak trochę odpoczniesz… Może pojedziesz do tego domku po babci pod Opocznem? Tam jest cisza…
Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę.
– Michał… To jest mój dom! Tu cię wychowałam! – głos mi się załamał.
– Proszę cię… To tylko na jakiś czas – powiedział cicho i wyszedł.
Karolina patrzyła na mnie z satysfakcją:
– Dobrze pani zrobi świeże powietrze. A my wreszcie będziemy mieć trochę prywatności.
Spakowałam się w godzinę. Michał nawet nie pomógł mi z walizką. Wysiadłam na stacji w małej wsi pod Opocznem. Domek po babci był zaniedbany: zimny, wilgotny, z zapadniętym dachem i piecem kaflowym, który ledwo grzał. Przez pierwsze dni płakałam bez przerwy. Nie miałam nawet siły rozpalić w piecu – siedziałam pod kocem i patrzyłam w okno na pustą drogę.
Czasem dzwoniła sąsiadka Wiesia:
– Tereska, co ty tu robisz sama? Gdzie Michał?
– Odpoczywam… – kłamałam przez łzy.
Michał zadzwonił raz po tygodniu:
– Mamo, wszystko dobrze?
– Tak… – odpowiedziałam krótko.
– Karolina mówiła, że lepiej ci tam będzie.
Nie zapytał nawet, czy mam co jeść. Przez kolejne miesiące kontakt się urwał. Zosia miała urodziny – wysłałam jej paczkę z lalką i sweterkiem własnoręcznie wydzierganym. Nie dostałam nawet SMS-a z podziękowaniem.
Zimą domek zamienił się w lodowatą pułapkę. Rachunki rosły szybciej niż moja emerytura. Musiałam wybierać: kupić leki czy opał? Często jadłam tylko chleb z masłem i herbatę z cukrem. Czułam się jak intruz we własnym życiu.
Któregoś dnia przyjechała Wiesia z mężem:
– Tereska, nie możesz tak żyć! Zgłoś to do opieki społecznej!
– Nie chcę robić problemów Michałowi…
Wiesia pokręciła głową:
– On już ci wystarczająco problemów narobił!
Wiosną przyjechała Karolina z Zosią – pierwszy raz od pół roku.
– Pani Tereso, może pani podpisać pełnomocnictwo do mieszkania? Chcemy je sprzedać i kupić większe pod Warszawą.
Patrzyłam na nią oszołomiona:
– Ale gdzie ja wtedy pójdę?
– Przecież tu pani dobrze! Cisza, spokój…
Zosia tuliła się do matki i nawet nie spojrzała na mnie.
– Babciu… możemy już jechać?
Podpisałam papiery ze łzami w oczach. Wiedziałam już wtedy, że jestem dla nich tylko przeszkodą.
Od tamtej pory nikt mnie nie odwiedził. Michał przestał odbierać telefony. Zosia pewnie nawet nie pamięta mojego imienia. Czasem przychodzę do kościoła i modlę się o zdrowie dla nich – mimo wszystko ich kocham.
Często pytam siebie: gdzie popełniłam błąd? Czy byłam za dobra? Czy powinnam była walczyć o swoje? A może po prostu taka jest kolej rzeczy – dzieci odchodzą i zapominają o tych, którzy ich wychowali?
Każdego wieczoru patrzę przez okno na pustą drogę i myślę: czy jeszcze kiedyś ktoś zapuka do moich drzwi? Czy samotność to kara za miłość bez granic?