Wyrzucona z domu po wiadomości o ciąży – po dekadzie rodzina prosi mnie o pomoc. Moja historia dorastania zbyt wcześnie.

– Nie będziesz tu wychowywać bękarta! – krzyk mojej mamy odbijał się echem od ścian naszego mieszkania w bloku na warszawskim Bródnie. Stałam w przedpokoju, z walizką w ręku, a łzy spływały mi po policzkach. Miałam osiemnaście lat i właśnie dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Myślałam, że mama mnie przytuli, że powie: „Poradzimy sobie”. Ale ona tylko patrzyła na mnie z pogardą, a potem odwróciła się na pięcie i zamknęła drzwi do swojego pokoju.

Ojciec był wtedy w pracy. Kiedy wrócił, nawet nie spojrzał mi w oczy. Babcia, która mieszkała z nami od lat, tylko westchnęła i powiedziała: „Dziecko, co ty narobiłaś?”. Wtedy poczułam się naprawdę sama. Wyszłam z domu, nie wiedząc dokąd pójdę. Przez pierwsze dni spałam u koleżanki, potem u drugiej. Ale każda z nich miała swoje życie, swoje problemy. W końcu trafiłam do ośrodka dla samotnych matek.

Tam poznałam inne dziewczyny – każda z własną historią, każda zraniona przez rodzinę albo chłopaka. Pamiętam nocne rozmowy w kuchni, kiedy płakałyśmy razem nad naszym losem. Byłam przerażona. Nie miałam pieniędzy, nie miałam pracy, nie miałam nikogo, kto by mnie wsparł. Ojciec dziecka – Paweł – zniknął, gdy tylko dowiedział się o ciąży. Przestał odbierać telefony, przestał istnieć.

Ciąża była trudna. Często bolał mnie brzuch, byłam zmęczona i głodna. Czasem nie miałam nawet na bilet autobusowy do przychodni. Ale kiedy po raz pierwszy poczułam ruchy dziecka, wiedziałam, że muszę walczyć. Dla niej – bo od początku czułam, że to będzie dziewczynka.

Urodziłam Zosię w listopadzie. Była maleńka i krucha, ale zdrowa. Patrzyłam na nią i obiecałam sobie, że nigdy jej nie zostawię. Że dam jej wszystko to, czego sama nie dostałam – miłość, wsparcie, dom.

Przez pierwsze lata było bardzo ciężko. Pracowałam na pół etatu w sklepie spożywczym i dorabiałam sprzątaniem mieszkań. Zosia chodziła do żłobka, a ja biegałam między pracą a domem. Czasem nie miałam siły nawet się uśmiechnąć. Ale każdego wieczoru tuliłam ją do snu i szeptałam: „Jesteś moim cudem”.

Rodzina? Przez dziesięć lat nie odezwali się ani razu. Mama raz wysłała mi SMS-a na święta: „Wesołych Świąt”. Odpisałam: „Dziękuję”. I tyle.

Z czasem zaczęło się układać. Skończyłam zaocznie technikum ekonomiczne, potem dostałam pracę w biurze rachunkowym. Awansowałam na kierowniczkę działu finansowego w dużej firmie logistycznej. Wynajęłam mieszkanie na Bielanach – małe, ale własne. Zosia rosła na mądrą i wrażliwą dziewczynkę. Byłyśmy dla siebie wszystkim.

Aż pewnego dnia zadzwonił telefon. Numer mamy wyświetlił się na ekranie jak wyrzut sumienia.

– Cześć, Martyna… – jej głos był cichy i drżący.
– Czego chcesz? – zapytałam chłodno.
– Tata jest chory… rak prostaty… Potrzebujemy pieniędzy na leczenie…

Zatkało mnie. Przez chwilę nie mogłam wydobyć z siebie głosu.
– Przez dziesięć lat nie interesowaliście się mną ani Zosią – powiedziałam w końcu. – Teraz nagle sobie przypomnieliście?
– Martyna… jesteś naszą córką…
– Byłam waszą córką wtedy, kiedy mnie wyrzuciliście z domu? Kiedy płakałam po nocach i nie miałam co jeść?

Mama milczała długo.
– Wiem, że cię skrzywdziliśmy… Proszę cię tylko o pomoc dla taty…

Rozłączyłam się bez słowa.

Przez następne dni nie mogłam spać. W głowie kłębiły mi się wspomnienia – zimne spojrzenia mamy, milczenie ojca, słowa babci: „Co ty narobiłaś?”. Próbowałam skupić się na pracy, na Zosi, ale czułam się rozdarta.

Wieczorem usiadłyśmy z Zosią przy stole.
– Mamo, dlaczego jesteś smutna? – zapytała.
– Bo czasem ludzie ranią tych, których kochają – odpowiedziałam.
– A ty im wybaczysz?

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.

Po tygodniu mama zadzwoniła ponownie.
– Martyna… błagam cię… Tata jest coraz słabszy…

Pojechałam do rodzinnego mieszkania pierwszy raz od dziesięciu lat. Drzwi otworzyła mi babcia – postarzała i przygarbiona.
– Dziecko… dobrze, że przyszłaś…

Weszłam do pokoju ojca. Leżał na łóżku, blady i wychudzony. Spojrzał na mnie i po policzku spłynęła mu łza.
– Przepraszam… – wyszeptał ledwo słyszalnie.

Poczułam gniew i żal jednocześnie. Chciałam go przytulić i uderzyć zarazem.
– Dlaczego wtedy nic nie powiedziałeś? Dlaczego pozwoliłeś mamie mnie wyrzucić?
– Bałem się… – odpowiedział cicho.

Mama stała w kącie i płakała.
– Martyna… ja już nie wiem, jak cię przeprosić…

Patrzyłam na nich i czułam się jak obca we własnym domu.

Zapłaciłam za leczenie ojca. Pomogłam im znaleźć opiekunkę dla babci. Ale nie potrafiłam wrócić do tej rodziny tak po prostu. Za dużo było ran, za dużo niewypowiedzianych słów.

Dziś minął już rok od tamtych wydarzeń. Ojciec zmarł kilka miesięcy temu. Mama czasem dzwoni do mnie albo przychodzi do Zosi z prezentami. Staram się być uprzejma, ale dystans pozostał.

Często zastanawiam się: czy powinnam im wybaczyć? Czy można odbudować coś, co zostało tak brutalnie zniszczone? Czy rodzina to tylko więzy krwi? A może to ci, którzy zostają przy nas wtedy, gdy cały świat się odwraca?

Może nigdy nie znajdę odpowiedzi na te pytania. Ale wiem jedno: jestem silniejsza niż kiedykolwiek myślałam. I choć dorosłość przyszła do mnie za wcześnie, to dzięki niej nauczyłam się kochać siebie i moją córkę bezwarunkowo.