Ucieczka od samotności: Historia Elżbiety z bloku na Pradze
Drzwi zatrzasnęły się za mną z hukiem, który rozbrzmiał echem po całym korytarzu. Stałam przez chwilę, opierając się o zimną ścianę, czując jak łzy napływają mi do oczu. To był ten dzień – dzień, w którym mój świat rozpadł się na kawałki. Mąż, Andrzej, spakował walizkę i wyszedł bez słowa po dwudziestu siedmiu latach małżeństwa. „Nie mogę już tak żyć, Elżbieta. Duszę się tutaj” – powiedział tylko, patrząc na mnie z obcą twarzą. Nie próbowałam go zatrzymać. Może powinnam była, ale nie miałam już siły.
Zostałam sama w naszym trzypokojowym mieszkaniu na Pradze, które kiedyś tętniło życiem. Dzieci – Ola i Michał – już dawno wyjechały do Anglii. Ola dzwoniła raz w tygodniu, zawsze w niedzielę wieczorem, pytając mechanicznie: „Mamo, wszystko dobrze?” Michał rzadziej – miał swoje życie, swoją rodzinę. Zawsze powtarzałam sobie, że to naturalna kolej rzeczy, ale kiedy zamykałam drzwi wieczorem i siadałam przy kuchennym stole z kubkiem herbaty, czułam się jakby ktoś wyciągnął mi serce.
Pierwsze tygodnie po odejściu Andrzeja były jak sen na jawie. Przechodziłam przez mieszkanie jak duch, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. W lodówce światło i kilka jogurtów. W telewizji powtórki seriali, których nie miałam już siły oglądać. Sąsiadka z naprzeciwka, pani Zofia, czasem pukała z talerzem pierogów. „Elżuniu, zjedz coś ciepłego” – mówiła z troską. Uśmiechałam się blado i dziękowałam, ale pierogi lądowały w lodówce na kilka dni.
Któregoś dnia zadzwoniła Ola.
– Mamo, może przyjedziesz do nas na święta? – zaproponowała.
– Nie wiem, córeczko… To daleko, a ja nie lubię latać – odpowiedziałam wymijająco.
– Mamo, nie możesz być sama! – usłyszałam w jej głosie nutę zniecierpliwienia.
– Przecież mam tu wszystko… – skłamałam.
Po rozmowie długo płakałam. Wiedziałam, że Ola chce dobrze, ale czułam się jak ciężar dla własnych dzieci. Nie chciałam być tą matką, która narzeka i wymaga uwagi. Z drugiej strony – czy to źle pragnąć bliskości?
W pracy też nie było lepiej. Pracowałam jako księgowa w małej firmie budowlanej na Grochowie. Szefowa, pani Grażyna, była wymagająca i chłodna. Koledzy młodsi ode mnie o dwadzieścia lat rozmawiali o TikToku i nowych samochodach. Czułam się niewidzialna. W przerwach na kawę siadałam sama przy oknie i patrzyłam na szare podwórko.
Pewnego dnia po pracy wróciłam do domu i zobaczyłam kartkę wetkniętą za drzwiami: „Zebranie wspólnoty mieszkaniowej – obecność obowiązkowa”. Westchnęłam ciężko. Ostatnie czego chciałam to słuchać narzekań sąsiadów na cieknący dach i podwyżki czynszu.
Na zebraniu usiadłam w kącie sali. Obok mnie przysiadła się pani Zofia.
– Elżbieta, musisz coś z tym zrobić! – szepnęła mi do ucha.
– Z czym?
– Z tą swoją samotnością! Widzisz siebie? Blada jesteś jak ściana! – spojrzała na mnie surowo.
– Daj spokój…
– Nie dam! – odparła stanowczo. – Jutro idziesz ze mną na gimnastykę dla seniorek do domu kultury.
Chciałam odmówić, ale spojrzała na mnie takim wzrokiem, że nie miałam odwagi protestować.
Nazajutrz poszłyśmy razem do domu kultury przy ulicy Targowej. Sala była pełna kobiet w różnym wieku – od energicznych sześćdziesięciolatek po stateczne panie po osiemdziesiątce. Instruktorka, pani Basia, miała tyle energii, że aż mnie to onieśmieliło.
– Proszę się nie bać! – uśmiechnęła się do mnie szeroko. – Tu nikt nikogo nie ocenia!
Po zajęciach usiadłyśmy z Zofią na ławce przed domem kultury.
– I jak? – zapytała.
– Dziwnie… ale dobrze – przyznałam niechętnie.
– Widzisz? Życie się nie kończy po sześćdziesiątce!
Od tego dnia zaczęłam wychodzić częściej z domu. Zapisałam się na warsztaty rękodzieła i kurs komputerowy dla seniorów. Poznałam tam Jadwigę – wdowę po kolejarzu, która miała cięty język i serce na dłoni.
– Elka, nie daj się tej chandrze! – śmiała się głośno. – Ja po śmierci Staszka myślałam, że zwariuję! A teraz? Mam więcej znajomych niż za młodu!
Zaczęłyśmy spotykać się na kawie w pobliskiej kawiarni „Praska Przystań”. Rozmawiałyśmy o wszystkim: o dzieciach za granicą, o polityce, o starych filmach i o tym, jak bardzo brakuje nam dawnych czasów.
Jednak samotność wracała wieczorami jak uparty cień. Najgorzej było w niedzielne popołudnia. Wtedy dzwoniła Ola.
– Mamo, może jednak przylecisz?
– Olu…
– Proszę cię…
W końcu uległam. Kupiłam bilet do Londynu i poleciałam na święta Bożego Narodzenia. Było cudownie zobaczyć wnuki, poczuć zapach choinki i barszczu z uszkami. Ale czułam się tam obco – nie znałam języka, nie rozumiałam zwyczajów. Ola była zabiegana, Michał przyjechał tylko na jeden dzień.
Wróciłam do Warszawy z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony byłam szczęśliwa, że zobaczyłam rodzinę; z drugiej – poczułam jeszcze mocniej swoją samotność.
Któregoś dnia zadzwonił Andrzej.
– Elżbieta…
Zamarłam słysząc jego głos po tylu miesiącach ciszy.
– Czego chcesz?
– Chciałem tylko zapytać… Jak się czujesz?
– Jak myślisz? – odpowiedziałam ostro.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Przepraszam… Może kiedyś pogadamy spokojnie?
Rozłączyłam się bez słowa.
Wieczorem długo myślałam o tej rozmowie. Czy naprawdę wszystko już między nami skończone? Czy można wybaczyć zdradę i odejście?
Kilka dni później spotkałam Andrzeja przypadkiem pod sklepem spożywczym.
– Elżbieta…
Spojrzał na mnie niepewnie.
– Chciałem ci powiedzieć… Że żałuję tego wszystkiego.
Patrzyłam na niego długo w milczeniu.
– Za późno – powiedziałam cicho i odeszłam bez słowa.
Od tamtej pory zaczęłam żyć inaczej. Przestałam czekać aż ktoś mnie uratuje. Sama zaczęłam szukać sensu w drobiazgach: w rozmowie z sąsiadką na klatce schodowej, w uśmiechu wnuczki przez Skype’a, w zapachu świeżo upieczonego chleba.
Czasem jeszcze budzę się w nocy z uczuciem pustki i żalu. Ale wiem już jedno: samotność to nie wyrok. To stan przejściowy – coś, co można oswoić albo nawet przekuć w siłę.
Czy można nauczyć się być szczęśliwym samemu ze sobą? A może szczęście zawsze wymaga drugiego człowieka? Co wy o tym myślicie?