U schyłku lata: nowe życie – historia Marii z podkarpackiej wsi
Wszystko zaczęło się od krzyku. – Ty chyba oszalałaś, Mario! – wrzasnął Andrzej, trzaskając drzwiami kuchni tak mocno, że aż szklanki zadzwoniły w kredensie. Stałam przy zlewie z mokrymi rękami, a łzy same napływały mi do oczu. – Po co ci ta cała opieka nad matką? Ona i tak już nic nie pamięta! – dodał jeszcze, zanim wyszedł na ganek i zapalił papierosa.
Miałam wtedy pięćdziesiąt sześć lat i czułam się starsza niż moja własna matka, która leżała w pokoju obok, patrząc w sufit pustym wzrokiem. Andrzej był moim mężem od trzydziestu lat. Kiedyś był czuły, opiekuńczy, zabawny. Ale od kilku lat coraz częściej sięgał po wódkę, coraz rzadziej patrzył mi w oczy. Nasza córka, Justyna, wyjechała do Krakowa na studia i została tam na stałe. Syn, Tomek, mieszkał w Rzeszowie z żoną i dwójką dzieci. Zostaliśmy sami w domu na końcu podkarpackiej wsi, gdzie nawet autobus już nie dojeżdżał.
– Mamo, nie przejmuj się tatą – mówiła Justyna przez telefon. – On zawsze był uparty. Ale ty musisz myśleć o sobie! – Jej głos był ciepły, ale czułam dystans. Dzwoniła raz na tydzień, czasem rzadziej. – Przyjedź do mnie na kilka dni, odpoczniesz – proponowała. Ale jak miałam zostawić matkę? I Andrzeja?
Wszystko się zmieniło, gdy mama dostała drugiego udaru. Lekarz w Leżajsku powiedział mi prosto w oczy: – Pani Mario, ona już nie wróci do dawnej sprawności. Potrzebuje stałej opieki.
Wróciłam do domu z matką na tylnym siedzeniu starego opla. Andrzej nawet nie wyszedł pomóc mi ją przenieść do łóżka. Siedział przed telewizorem z butelką piwa.
– Znowu będziesz niańczyć starą? – rzucił z pogardą.
Nie odpowiedziałam. Przez kolejne tygodnie żyłam jak w transie: pranie pieluch, gotowanie kaszek, zmienianie pościeli, podawanie leków. Andrzej coraz częściej znikał do sąsiada – do Zbyszka, który miał zawsze pełną lodówkę piwa i własny bimber.
Pewnego wieczoru wrócił pijany i zaczął krzyczeć:
– Ja już tego nie wytrzymam! Całe życie tylko twoja rodzina! A ja? Ja się nie liczę?
– Andrzej, przecież to moja matka…
– A ja jestem twoim mężem! Może byś się mną zajęła czasem?
Zacisnęłam zęby. W środku czułam tylko pustkę i zmęczenie.
Następnego dnia zadzwoniła Justyna:
– Mamo, słyszałam od Tomka, że tata znowu pije…
– Tak, ale co ja mam zrobić? – głos mi się załamał.
– Może powinnaś go zostawić? Albo chociaż postawić warunki?
– Justynko… ja już nie mam siły na walkę.
Wieczorem Andrzej wrócił trzeźwy. Usiadł naprzeciwko mnie przy kuchennym stole.
– Słuchaj… Może byśmy oddali twoją matkę do domu opieki? Ja już nie mogę tak żyć.
– Nie oddam jej! – wybuchłam. – To moja matka!
– A ja jestem nikim? – zapytał cicho.
Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. W końcu wyszedł z domu i długo nie wracał.
W nocy nie mogłam spać. Siedziałam przy łóżku mamy i patrzyłam na jej pomarszczoną twarz. Przypomniałam sobie dzieciństwo: jak piekła dla mnie drożdżówki, jak tuliła po każdej kłótni z ojcem. Teraz była cieniem samej siebie.
Rano zadzwoniła sąsiadka, pani Halina:
– Mario, słyszałam, że u was znowu awantura…
– Tak…
– Może przyjdziesz na herbatę? Pogadamy.
Poszłam do niej wieczorem. W jej kuchni pachniało ciastem drożdżowym i cynamonem.
– Wiesz, Mario… Ja też miałam ciężko z mężem. Pił, bił… Ale kiedyś powiedziałam dość. Znalazłam pracę w sklepie i zaczęłam żyć dla siebie.
– Ale ja mam matkę na głowie…
– Dom opieki to nie grzech. Czasem trzeba pomyśleć o sobie.
Wróciłam do domu z mętlikiem w głowie. Przez kolejne dni Andrzej był milczący i oschły. Unikał mnie wzrokiem.
Pewnej nocy obudził mnie hałas. Wybiegłam z sypialni i zobaczyłam Andrzeja leżącego na podłodze w kuchni. Upadł i rozbił głowę o szafkę.
– Andrzej! Boże…
Zadzwoniłam po pogotowie. W szpitalu lekarz spojrzał na mnie surowo:
– Pani mąż ma marskość wątroby. Jeśli nie przestanie pić…
Wróciłam do pustego domu i rozpłakałam się jak dziecko.
Po tygodniu Andrzej wrócił ze szpitala słaby i przygaszony.
– Przepraszam cię, Mario – powiedział cicho. – Bałem się zostać sam…
Usiadłam obok niego i pierwszy raz od lat przytuliłam go mocno.
Zadzwoniła Justyna:
– Mamo, może teraz pomyślisz o sobie? Przyjedź do mnie na trochę.
Poprosiłam sąsiadkę o pomoc przy mamie i pojechałam do Krakowa.
Tam zobaczyłam inne życie: kawiarnie pełne ludzi, parki pełne śmiechu dzieci. Justyna zabrała mnie do teatru, na spacer nad Wisłę.
– Mamo… Ty musisz zacząć żyć dla siebie. Tata musi sam zawalczyć o siebie.
Wróciłam do domu odmieniona. Powiedziałam Andrzejowi:
– Albo idziesz na terapię i przestajesz pić, albo ja odchodzę.
Patrzył na mnie długo w milczeniu.
– Spróbuję…
Minęły miesiące walki: terapia dla Andrzeja, dom opieki dla mamy (ze łzami podpisywałam papiery), samotne wieczory przy herbacie i książkach. Ale powoli zaczęliśmy rozmawiać jak dawniej. Andrzej przestał pić. Ja zaczęłam chodzić na zajęcia dla kobiet w gminnym ośrodku kultury: malowałyśmy obrazy, piekłyśmy ciasta, śmiałyśmy się jak nastolatki.
Któregoś dnia Andrzej przyniósł bukiet polnych kwiatów:
– Mario… Dziękuję ci za drugą szansę.
Uśmiechnęłam się przez łzy.
Dziś wiem jedno: życie można zacząć od nowa nawet wtedy, gdy wydaje się już tylko popiołem. Czy warto było tyle wycierpieć dla tej chwili spokoju? Czy wy też mieliście momenty zwątpienia i zaczynaliście wszystko od nowa? Podzielcie się swoją historią…