Tydzień pod jednym dachem: kiedy teściowa rządzi kuchnią, a rodzina staje na krawędzi
Już pierwszego dnia, gdy tylko przekroczyłam próg domu mojej teściowej, wiedziałam, że to będzie najdłuższy tydzień mojego życia. W powietrzu wisiał zapach smażonej cebuli i kiełbasy, a w kuchni rozlegał się charakterystyczny stukot noża o deskę. Teściowa, pani Genowefa, stała przy kuchence z miną generała wydającego rozkazy. Mój mąż, Paweł, od razu schował się w pokoju dziecięcym pod pretekstem zabawy z naszym synem Antkiem. Ja zostałam sama na polu bitwy.
– Zosia, nie stój tak w drzwiach, tylko pomóż! – rzuciła Genowefa bez odwracania się. – Kiełbasa się przypali, a potem będziecie narzekać, że twarda.
Zacisnęłam zęby i podeszłam do blatu. Wzięłam nóż i zaczęłam kroić ogórki na sałatkę. W głowie miałam tylko jedno: przetrwać do niedzieli.
Już przy śniadaniu zaczęły się pierwsze spięcia. Paweł sięgnął po drugi plaster kiełbasy, a teściowa natychmiast go zgromiła:
– Pawełek, zostaw trochę dla innych! To nie hotel, tu się oszczędza!
Spojrzałam na męża z wyrzutem. On tylko wzruszył ramionami i spojrzał w talerz. Antek poprosił o kakao, ale Genowefa pokręciła głową:
– Dzieci nie piją kakao rano, bo potem nie zjedzą obiadu. Woda z cytryną wystarczy.
Już wtedy poczułam, jak narasta we mnie bunt. Przecież to moje dziecko! Ale wiedziałam, że każda próba sprzeciwu skończy się awanturą.
Po południu przyszła sąsiadka, pani Wanda. Zasiadłyśmy przy stole, a Genowefa zaczęła opowiadać o tym, jak to „dzisiejsza młodzież” nie potrafi gospodarować.
– Moja synowa to by tylko gotowe kupowała – powiedziała głośno, patrząc mi prosto w oczy. – A tu trzeba umieć zrobić coś z niczego!
Wiedziałam, że to przytyk do mnie. Przełknęłam ślinę i uśmiechnęłam się sztucznie.
Wieczorem Paweł wyciągnął mnie na spacer do sadu.
– Nie wytrzymam tu tygodnia – wyszeptałam mu do ucha. – Ona mnie traktuje jak dziecko!
– Przetrwamy – odpowiedział cicho. – To tylko kilka dni.
Ale każdy dzień był jak wieczność. W poniedziałek rano Genowefa obudziła nas o szóstej:
– Wstawajcie! Kury trzeba nakarmić! Zosia, ty umyjesz podłogę w kuchni.
Zeszłam na dół zaspana i zobaczyłam ją już w fartuchu, z mopem w ręce.
– Nie tak! – krzyknęła, gdy zaczęłam myć podłogę. – Najpierw zamiataj, potem myj! Kto cię tego uczył?
Czułam się jak uczennica na egzaminie. Paweł udawał, że nie słyszy. Antek płakał, bo chciał wrócić do domu.
We wtorek wieczorem doszło do pierwszej poważnej awantury. Przy kolacji Paweł zapytał:
– Mamo, może byśmy jutro zrobili grilla?
Genowefa spojrzała na niego jak na wariata:
– Grill? W środku tygodnia? Kto to widział! Kiełbasa jest na śniadanie i kolację, a nie na jakieś fanaberie!
– Ale dzieci by się ucieszyły… – próbowałam wtrącić.
– Dzieci mają jeść to, co dorośli dają! – przerwała mi ostro.
Paweł zacisnął pięści pod stołem. Po kolacji wyszedł na dwór i długo nie wracał.
W środę przyszła moja szwagierka, Marta. Od progu rzuciła:
– Oho, Zosia już w fartuchu? Mama cię tresuje?
Genowefa spojrzała na nią groźnie:
– Przynajmniej ktoś tu pomaga! Ty tylko przychodzisz na gotowe!
Marta przewróciła oczami i usiadła przy stole.
– Zosia, nie przejmuj się. Ja już dawno przestałam walczyć – szepnęła mi do ucha.
Wieczorem Paweł zaproponował wyjazd do miasta po zakupy.
– Może kupimy coś dla siebie? – zapytał cicho.
Pojechaliśmy całą rodziną do Biedronki. Tam Antek wybrał swoje ulubione parówki i jogurty. Gdy wróciliśmy do domu, Genowefa była oburzona:
– Po co to kupiliście? Przecież jedzenia jest pełno!
– Ale Antek lubi jogurty… – próbowałam tłumaczyć.
– Rozpieścicie go na amen! Potem będzie wybrzydzał!
Czułam się coraz bardziej obca w tym domu.
W czwartek wieczorem doszło do kulminacji konfliktu. Przy kolacji Genowefa zaczęła liczyć plastry kiełbasy:
– Pawełek, już trzy zjadłeś! Zosia dwa! Antek pół! Zostało tylko pięć na jutro!
Nie wytrzymałam.
– Mamo, może kupimy jeszcze jedną kiełbasę? – zaproponowałam spokojnie.
– A kto za to zapłaci? Wy myślicie, że pieniądze rosną na drzewach?
Paweł wstał od stołu i wyszedł bez słowa. Ja zostałam sama z teściową i jej wyrzutami.
W piątek rano Paweł oznajmił:
– Zosia, wracamy jutro do domu. Mam dosyć tej atmosfery.
Genowefa była oburzona:
– Jak chcecie jechać, to jedźcie! Ja nikogo tu na siłę nie trzymam!
Pakowaliśmy się w milczeniu. Antek płakał, bo chciał zostać jeszcze jeden dzień z kurami.
W sobotę rano pożegnaliśmy się chłodno. Genowefa nawet nie wyszła przed dom.
W drodze powrotnej Paweł powiedział:
– Przepraszam cię za moją matkę. Wiem, że nie jest łatwo.
Pokręciłam głową ze łzami w oczach:
– Chciałam tylko normalnie spędzić czas z rodziną…
W domu długo dochodziliśmy do siebie po tym tygodniu. Paweł zadzwonił do matki dopiero po miesiącu. Ja przez długi czas unikałam rozmów o rodzinie.
Czasem zastanawiam się: czy naprawdę rodzina musi oznaczać walkę o każdy plaster kiełbasy? Czy można być szczęśliwym pod cudzym dachem? A może prawdziwy dom buduje się tam, gdzie nikt nie liczy twoich kęsów?