Teściowie zaprosili nas w gości. Widok ich stołu wprawił mnie w osłupienie – historia o rodzinnych różnicach i rozczarowaniu
Drzwi do mieszkania teściów otworzyły się z cichym skrzypnięciem, a ja już od progu poczułam, że coś jest nie tak. Było cicho, niemal sterylnie – zapach świeżo malowanych ścian mieszał się z delikatną nutą kawy. Mój mąż, Marek, ścisnął mi dłoń, jakby chciał dodać otuchy. Wchodziliśmy do środka z naszym synem, Kubą, i córką, Zosią, z naręczem kwiatów i domowym sernikiem. W głowie miałam obrazy mojej rodzinnej wsi pod Puławami: gwar, śmiech, stół uginający się od jedzenia i babcine „Jedzcie, dzieci, bo zimno na dworze!”.
A tu? W salonie stał stół. Pusty. Ani obrusika, ani talerza, ani nawet szklanki z kompotem. Tylko porcelanowa filiżanka pośrodku i mój sernik, który teściowa, pani Krystyna, odebrała ode mnie z wymuszonym uśmiechem.
– Herbata czy kawa? – zapytała chłodno, nie patrząc mi w oczy.
Marek spojrzał na mnie z niepokojem. Kuba i Zosia stali jak wryci, nie wiedząc, czy mogą usiąść.
– Może dzieci są głodne? – zapytałam cicho.
– O tej porze nie jemy – odpowiedział teść, pan Andrzej, poprawiając okulary. – Kolacja była o osiemnastej.
Zamrugałam ze zdumienia. Była dziewiętnasta trzydzieści. W moim domu o tej porze dopiero zaczynało się życie – rozmowy przy stole, kanapki, herbata z cytryną, czasem nawet bigos podgrzewany na szybko.
Usiedliśmy sztywno przy stole. Krystyna nalała herbaty do filiżanek i postawiła przed każdym z nas po jednym cienkim plasterku mojego sernika. Cisza była gęsta jak śmietana.
– Jak tam w pracy? – zagadnął Andrzej mojego męża.
– Dobrze… – Marek odchrząknął. – A u was?
– Bez zmian – odpowiedział Andrzej i spojrzał na zegarek.
Zosia zaczęła kręcić się na krześle.
– Mamo, mogę jeszcze kawałek ciasta?
Krystyna zmarszczyła brwi.
– Słodycze wieczorem to nie jest dobry pomysł – powiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Poczułam pieczenie pod powiekami. Przypomniałam sobie, jak mama zawsze dokładała nam dokładki, jak tata żartował przy stole, a babcia wyciągała spod stołu słoik ogórków „na zaostrzenie apetytu”.
Marek ścisnął moją rękę pod stołem.
– Może pójdziemy już? – szepnął.
Wyszliśmy po godzinie. Dzieci były głodne i rozdrażnione. W samochodzie Kuba zapytał:
– Mamo, dlaczego u dziadków nie ma kolacji?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Sama czułam się oszukana – nie jedzeniem, ale brakiem ciepła i serdeczności.
W domu rzuciłam się do kuchni. Zrobiłam kanapki z szynką i ogórkiem, nalałam gorącej herbaty. Dzieci jadły łapczywie.
Marek usiadł naprzeciwko mnie.
– Przepraszam cię za moich rodziców – powiedział cicho. – Oni zawsze tacy byli…
– Ale dlaczego? Przecież to takie proste – postawić chleb, masło…
Marek wzruszył ramionami.
– Mama uważa, że dom to nie restauracja. Że goście mają przychodzić dla rozmowy, nie dla jedzenia.
Poczułam narastającą złość.
– A ja myślę inaczej! Dla mnie stół to serce domu! Jak można tak przyjmować rodzinę?
Marek milczał długo.
– Może… może po prostu są inni? Może nie potrafią inaczej?
Przez kolejne dni nie mogłam przestać o tym myśleć. W pracy byłam rozkojarzona. Koleżanka z biura, Basia, zauważyła moje zamyślenie.
– Co się dzieje?
Opowiedziałam jej wszystko. Basia roześmiała się gorzko.
– U mnie to samo! Mąż z Warszawy – jego rodzice przyjmują nas kawą i sucharkiem. U mnie na stole zawsze rosół i schabowy! To chyba jakaś miejska maniera…
Wieczorem zadzwoniła moja mama.
– I jak było u teściów?
Zawahałam się.
– Mamo… nie było nic do jedzenia. Tylko herbata i mój sernik.
Mama westchnęła ciężko.
– Dziecko… świat się zmienia. Ale pamiętaj: ty rób po swojemu. Gość w dom – Bóg w dom!
Kilka dni później Krystyna zadzwoniła z zaproszeniem na kolejne spotkanie – tym razem u nas. Poczułam presję: muszę pokazać im prawdziwą gościnność!
Przygotowałam wszystko: barszcz czerwony z uszkami, pieczone udka z kurczaka, sałatkę jarzynową, świeży chleb i domowe ciasto drożdżowe. Stół uginał się od jedzenia.
Krystyna weszła do mieszkania i rozejrzała się krytycznie po stole.
– Nie przesadzasz trochę? – zapytała chłodno.
Zamarłam.
– U nas tak się przyjmuje gości – odpowiedziałam stanowczo.
Andrzej usiadł i zaczął jeść bez słowa. Marek próbował rozładować atmosferę żartami o dzieciństwie i babcinej kuchni. Dzieci były szczęśliwe – jadły bez opamiętania.
Po kolacji Krystyna odsunęła talerz i spojrzała mi prosto w oczy.
– Wiesz… może powinnaś trochę zwolnić tempo? Nie musisz nikomu nic udowadniać.
Poczułam łzy w oczach.
– Ja po prostu chcę, żebyście czuli się u nas dobrze…
Krystyna milczała przez chwilę.
– My po prostu inaczej rozumiemy rodzinę – powiedziała w końcu. – Dla mnie ważniejsza jest rozmowa niż jedzenie.
Andrzej dodał:
– Ale muszę przyznać… ten barszcz był wyśmienity.
Uśmiechnęłam się przez łzy. Może nigdy nie będziemy tacy sami. Może zawsze będzie między nami przepaść tradycji i zwyczajów. Ale czy to znaczy, że nie możemy być rodziną?
Czasem patrzę na pusty stół teściów i pytam siebie: czy można kochać ludzi tak innych od siebie? Czy warto walczyć o własne wartości w nowej rodzinie? A wy… jak radzicie sobie z takimi różnicami?