Przyjechałem, by zostać – historia Bartosza Nowickiego
Drzwi zatrzasnęły się za mną z hukiem, który przeszył mnie na wskroś. Stałem na klatce schodowej z walizką w ręku, a echo krzyku mojej żony – „Nie chcę cię już widzieć!” – jeszcze dźwięczało mi w uszach. To był koniec. Koniec wszystkiego, co znałem. Nazywam się Bartosz Nowicki i tego dnia straciłem dom, rodzinę i poczucie własnej wartości.
Nie minęła nawet godzina, gdy zadzwoniła do mnie matka. „Bartuś, co ty znowu narozrabiałeś? Marta płacze, mówi, że ją zdradziłeś!” – jej głos był zimny jak lód. Próbowałem tłumaczyć, że to nieprawda, że to ona znalazła sobie kogoś innego, ale matka nie chciała słuchać. „Zawsze byłeś egoistą. Zawsze myślałeś tylko o sobie.”
Zostałem sam. W kawalerce na obrzeżach Poznania, z meblami z OLX i pustką, która bolała bardziej niż samotność. Najgorsze było to, że Marta zabrała ze sobą naszą córkę – Zosię. Miała wtedy pięć lat i nie rozumiała, dlaczego tata nagle nie może jej przytulić na dobranoc.
Przez pierwsze tygodnie żyłem jak automat. Praca w biurze rachunkowym była jedynym miejscem, gdzie nikt nie zadawał pytań. Po godzinach wracałem do pustego mieszkania i patrzyłem w sufit. Czasem płakałem. Częściej piłem.
W weekendy próbowałem dzwonić do Zosi. Marta odbierała rzadko. „Nie dzisiaj, Bartosz. Ona jest zmęczona.” Albo: „Nie chcę, żebyś ją mieszał w swoje sprawy.”
Pewnego dnia pojechałem pod ich nowy blok. Stałem pod balkonem jak złodziej. Zosia bawiła się na placu zabaw z jakimś obcym facetem – wysokim brunetem w markowych ciuchach. Kiedy mnie zobaczyła, podbiegła do ogrodzenia.
– Tato! – krzyknęła i wyciągnęła rączki przez szczeble.
Chciałem ją przytulić, ale ten facet podszedł i odciągnął ją za rękę.
– Proszę pana, niech pan sobie idzie – powiedział cicho, ale stanowczo.
Wróciłem do samochodu i wyłem jak ranne zwierzę.
W pracy zaczęli zauważać, że coś jest nie tak. Szefowa – pani Grażyna – zaprosiła mnie na rozmowę.
– Bartosz, wiem, że przechodzisz trudny czas. Ale musisz się ogarnąć. Klienci narzekają na twoje spóźnienia.
– Przepraszam… Ja… – głos mi się załamał.
– Może urlop? Albo psycholog? Nie jesteś sam.
Ale czułem się sam bardziej niż kiedykolwiek.
Wtedy pojawiła się ona – Agata. Nowa dziewczyna w dziale kadr. Miała rude włosy i śmiała się tak głośno, że słychać ją było przez ściany. Pewnego dnia zostawiła mi na biurku kubek kawy z karteczką: „Uśmiechnij się!”
Z początku ją ignorowałem. Nie miałem siły na nowe znajomości. Ale ona była uparta.
– Chodź ze mną na spacer po Cytadeli – zaproponowała pewnego popołudnia.
– Po co?
– Bo wyglądasz jakbyś miał zaraz eksplodować albo się rozpaść. A ja lubię wyzwania.
Poszedłem. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. O tym, jak trudno jest zacząć od nowa w mieście pełnym wspomnień. O tym, że czasem człowiek musi upaść na samo dno, żeby nauczyć się oddychać od nowa.
Agata miała za sobą własne piekło – jej ojciec pił i bił matkę. Uciekły razem do Poznania, gdy miała trzynaście lat. Może dlatego rozumiała mój ból lepiej niż ktokolwiek inny.
Zaczęliśmy spotykać się częściej. Najpierw jako przyjaciele – wspólne obiady w barze mlecznym „Pyra”, spacery po Jeżycach, wieczory z planszówkami. Potem coraz częściej zostawała u mnie na noc.
Moja matka nie była zachwycona.
– Znowu jakaś nowa? Nie możesz się ustatkować?
– Mamo, ja próbuję żyć normalnie…
– Normalnie to byś wrócił do Marty i Zosi!
Ale tamte drzwi były już zamknięte na zawsze.
Najtrudniejsze było przedstawienie Agaty Zosi. Bałem się tej chwili jak ognia. Marta oczywiście robiła wszystko, by mi to utrudnić.
– Nie będę pozwalać ci przedstawiać naszej córki byle komu! – wrzeszczała przez telefon.
– Agata nie jest byle kim! Jest dla mnie ważna!
– Dla ciebie! A dla Zosi? Ona już wystarczająco cierpi przez twoje wybryki!
W końcu udało mi się wywalczyć jeden dzień z córką w parku Wilsona. Agata przyszła później, z balonikiem i watą cukrową.
Zosia patrzyła na nią nieufnie.
– Kim pani jest?
– Jestem Agata. Lubię watę cukrową i koty. A ty?
– Ja lubię tatę…
Serce mi pękło na pół.
Ale Agata była cierpliwa. Nie narzucała się. Po prostu była obok – śmiała się z Zosiowych żartów, pomagała jej układać puzzle na ławce w parku.
Po kilku miesiącach Zosia sama zapytała:
– Tato… czy pani Agata może przyjść do nas na kolację?
To był przełom.
Ale życie nie przestawało rzucać mi kłód pod nogi. Marta zaczęła grozić sądem o ograniczenie praw rodzicielskich.
– Nie będziesz zabierał mojej córki do tej swojej kochanki!
– To nie jest kochanka! To moja partnerka!
– Dla mnie zawsze będziesz śmieciem!
Musiałem walczyć o każdy weekend z Zosią jak lew. Sąd rodzinny, mediacje, opinie psychologów… Czułem się jak przestępca we własnym kraju.
Agata wspierała mnie jak mogła.
– Bartosz, nie poddawaj się. Zosia cię potrzebuje.
Były dni, kiedy chciałem rzucić wszystko i wyjechać gdzieś daleko – do Gdańska albo nawet za granicę. Ale wtedy przypominałem sobie oczy mojej córki – pełne nadziei i strachu jednocześnie.
Z czasem zaczęliśmy tworzyć coś na kształt rodziny patchworkowej. Agata miała syna z poprzedniego związku – Michała, który miał siedem lat i był mistrzem w Minecrafta. Na początku nie znosił mnie za bardzo.
– Mama mówiła, że faceci są głupi – rzucił kiedyś podczas obiadu.
– Może trochę ma rację – odpowiedziałem z uśmiechem.
Z czasem przekonał się do mnie – szczególnie gdy kupiłem mu zestaw klocków Lego Technic i razem budowaliśmy mosty przez całą sobotę.
Były też konflikty – o drobiazgi: kto wyniesie śmieci, kto sprzątnie po kolacji, czyje dziecko zajmuje więcej miejsca na kanapie. Czasem miałem ochotę wyjść trzaskając drzwiami jak kiedyś Marta.
Ale nauczyłem się czegoś ważnego: rodzina to nie jest miejsce bez konfliktów. To miejsce, gdzie mimo wszystko chce się wracać.
Dziś mija pięć lat od tamtego dnia, gdy zostałem wyrzucony z domu. Mam nową rodzinę – inną niż sobie wyobrażałem jako młody chłopak z Piły, ale prawdziwą i moją własną.
Czasem patrzę na Zosię i Michała bawiących się razem w salonie i myślę: ile razy jeszcze życie mnie zaskoczy? Czy można naprawdę zacząć od nowa bez żalu do przeszłości? A wy… czy potrafilibyście wybaczyć tym, którzy was skrzywdzili?