Przy stole z rodzicami, którzy mnie nie rozpoznali – historia Marty Kwiatkowskiej

Wszystko zaczęło się od tego jednego, dusznego popołudnia, kiedy zadzwonił do mnie mój chłopak, Tomek. – Marta, mama nalega, żebyś w końcu do nas przyjechała. Wiesz, jak jej zależy – powiedział z tym swoim łagodnym uporem, który zawsze łamał mój opór. Przez chwilę miałam ochotę rzucić telefonem o ścianę. Nie chciałam jechać. Bałam się rodzinnych spotkań, bo nigdy nie miałam własnej rodziny. Ale Tomek nie dawał za wygraną. – Proszę cię, to tylko weekend. Zobaczysz, polubisz ich.

Zgodziłam się. Może z ciekawości, może z poczucia winy, że ciągle odwlekam ten moment. Spakowałam się w pośpiechu, chociaż ręce mi drżały. W drodze do Piotrkowa Trybunalskiego patrzyłam przez okno pociągu i powtarzałam sobie: „To tylko zwykła kolacja. Nic się nie stanie.”

Ale już po wejściu do ich domu poczułam znajome ukłucie w żołądku. Zapach pieczonego kurczaka, stare meble z ciemnego drewna, obraz Matki Boskiej nad drzwiami – wszystko było dziwnie znajome. Próbowałam to zignorować. Uśmiechałam się do pani Ireny i pana Andrzeja, rodziców Tomka, ściskałam dłoń jego młodszej siostry Kasi i udawałam, że jestem zwyczajną dziewczyną z sąsiedztwa.

Kolacja była pełna śmiechu i rozmów o niczym. Ale ja czułam się jak aktorka w złym teatrze. W pewnym momencie pani Irena spojrzała na mnie uważnie i zapytała: – Marta, a skąd właściwie pochodzisz? Masz jakąś rodzinę tutaj?

Zamarłam. Tomek spojrzał na mnie z troską. – Mamo…

Ale ona nie ustępowała: – Przepraszam, po prostu jesteś taka… znajoma. Masz w sobie coś…

Wtedy zobaczyłam na komodzie stare zdjęcie. Mała dziewczynka w białej sukience, stojąca przed tym samym domem. Poczułam, jak świat wiruje mi przed oczami.

– Skąd macie to zdjęcie? – zapytałam drżącym głosem.

Pani Irena spojrzała na mnie zdziwiona. – To nasza córka… Zginęła wiele lat temu. Miała na imię Marysia.

Zrobiło mi się niedobrze. Wstałam od stołu i wybiegłam na podwórko. Tomek pobiegł za mną.

– Marta! Co się dzieje?

– To ja jestem Marysia – wyszeptałam przez łzy. – Nie pamiętasz? Zabrali mnie do domu dziecka po tym wypadku…

Tomek patrzył na mnie jak na wariatkę. – Przecież to niemożliwe…

Ale ja wiedziałam. Wszystko zaczęło układać się w całość: urywki wspomnień, zapachy, głosy, nawet sposób, w jaki pani Irena poprawiała włosy.

Miałam pięć lat, kiedy wydarzył się ten wypadek samochodowy. Mama była wtedy w szpitalu przez kilka miesięcy, tata nie radził sobie z dwójką dzieci i alkoholem. Zabrali mnie do domu dziecka „na chwilę”. Ale nikt po mnie nie wrócił.

Wychowywałam się w kolejnych placówkach opiekuńczych – najpierw w Łodzi, potem w Sieradzu. Nikt nie chciał adoptować starszego dziecka z problemami emocjonalnymi. Zmieniałam nazwiska jak rękawiczki: raz byłam Martą Zielińską, raz Martą Kowalewską… aż w końcu zostałam Martą Kwiatkowską.

Przez lata próbowałam odnaleźć rodzinę, ale dokumenty były niejasne, nazwiska przekręcone przez urzędników. W końcu przestałam szukać. Uznałam, że rodzina to mit.

A teraz siedziałam na ławce przed domem ludzi, którzy byli moimi rodzicami.

Tomek usiadł obok mnie i objął ramieniem.
– Marta… To niemożliwe…
– Spytaj ich o datę urodzenia Marysi – powiedziałam cicho.

Wróciliśmy do domu. Pani Irena płakała już przy stole.
– Co się stało?
– Mamo… Kiedy urodziła się Marysia?
– 17 marca 1994 roku…
– A gdzie był wtedy tata?
– W pracy…

Spojrzałam jej prosto w oczy.
– Ja urodziłam się 17 marca 1994 roku. Mam bliznę na kolanie po upadku z roweru…

Pani Irena zbladła.
– To niemożliwe…

Pan Andrzej zacisnął pięści.
– Przestańcie! To jakiś żart?!

Wybuchła awantura. Kasia patrzyła na mnie z przerażeniem.
– To niemożliwe! Marysia nie żyje! Mama mówiła!

Pani Irena zaczęła płakać jeszcze głośniej.
– Musieliśmy cię oddać… Tata pił… Ja byłam w szpitalu… Myśleliśmy, że tak będzie lepiej…

Wybiegłam z domu drugi raz tej nocy. Tomek dogonił mnie dopiero na przystanku autobusowym.
– Marta! Co teraz zrobisz?
– Nie wiem…

Przez kolejne tygodnie nie odbierałam telefonów od Tomka ani jego rodziców. Nie chciałam słuchać tłumaczeń ani przeprosin. Czułam się zdradzona przez wszystkich: przez nich, przez system opieki społecznej, przez los.

W końcu Tomek przyszedł do mojego mieszkania.
– Marta… Oni chcą cię poznać. Chcą naprawić to wszystko.
– Nie da się tego naprawić! – krzyknęłam przez łzy.
– Ale możesz spróbować im wybaczyć…

Nie spałam całą noc. W głowie miałam tysiące pytań: Czy mogę być córką tych ludzi? Czy mogę być siostrą Kasi? Czy jestem gotowa wybaczyć?

Po kilku miesiącach zdecydowałam się wrócić do Piotrkowa na rozmowę. Spotkanie było sztywne i pełne napięcia. Pani Irena płakała niemal cały czas; pan Andrzej milczał ponuro.
– Przepraszamy cię… Byliśmy młodzi i głupi… Baliśmy się wszystkiego…
– A ja całe życie czekałam na was – odpowiedziałam cicho.

Nie było łatwo odbudować relacji. Kasia długo nie chciała ze mną rozmawiać; czuła się zdradzona i oszukana przez rodziców. Tomek próbował być mediatorem, ale sam był pogubiony w tej sytuacji.

Z czasem zaczęliśmy spotykać się coraz częściej – najpierw na krótkie rozmowy przy kawie, potem na wspólne obiady. Pani Irena próbowała nadrobić stracone lata prezentami i opowieściami z dzieciństwa; pan Andrzej przeprosił mnie dopiero po roku.
– Przepraszam cię za wszystko… Nie byłem wtedy dobrym ojcem.
– Teraz możesz być dziadkiem dla mojej córki – odpowiedziałam spokojnie.

Dziś mam własną rodzinę: męża (tak, Tomka) i córkę Zosię. Relacje z rodzicami są poprawne, choć nigdy nie będą takie jak dawniej – bo tego „dawniej” po prostu nie było.

Czasem patrzę na stare zdjęcia i zastanawiam się: czy można naprawdę zacząć od nowa? Czy wybaczenie jest możliwe bez zapomnienia? Może wy też macie podobne doświadczenia? Jak poradziliście sobie z bólem po zdradzie najbliższych?