Prezent, który zrujnował mój związek – historia z polskiego bloku

Drzwi trzasnęły tak mocno, że aż zadrżały szyby w oknach. Stałam w przedpokoju, trzymając w ręku niewielkie pudełko przewiązane czerwoną wstążką. W środku leżał srebrny łańcuszek z zawieszką w kształcie serca – prezent, który miał być symbolem miłości, a stał się początkiem końca wszystkiego, co znałam.

Nazywam się Elżbieta Nowak. Mam 44 lata, mieszkam w bloku na warszawskim Ursynowie. Zawsze byłam tą, która wszystko ogarnia – dzieci, dom, pracę w szkole podstawowej. Mój mąż, Grzegorz, był spokojnym, trochę zamkniętym w sobie facetem. Pracował jako kierowca autobusu miejskiego. Nasze życie nie było bajką, ale było nasze – pełne codziennych trosk i drobnych radości. Mamy dwie córki: starsza, Julia, studiuje w Krakowie, młodsza, Zosia, chodzi do liceum.

Wszystko zaczęło się w moje urodziny. Był marzec, śnieg jeszcze nie stopniał na chodnikach. Grzegorz wrócił z pracy późno, zmęczony i rozdrażniony. Zosia siedziała przy stole z nosem w telefonie, a ja kończyłam kolację. – Wszystkiego najlepszego, Ela – rzucił bez entuzjazmu i wręczył mi to pudełko. Uśmiechnęłam się blado. – Dziękuję – powiedziałam cicho.

Otworzyłam prezent i od razu poczułam ukłucie niepokoju. Łańcuszek był piękny, ale… coś mi nie pasowało. Zawieszka miała wygrawerowane inicjały: „D & M”. Zamarłam. – Grzesiek, co to za inicjały? – zapytałam, próbując ukryć drżenie głosu.

Zosia podniosła wzrok znad telefonu. Grzegorz zmieszał się i zaczął coś mamrotać pod nosem: – Musieli się pomylić w sklepie…

Nie wierzyłam mu. Znam go za dobrze. Przez kolejne dni nie mogłam przestać o tym myśleć. W końcu postanowiłam działać. Po pracy pojechałam do galerii handlowej na Kabatach i weszłam do jubilera, którego logo widniało na torebce prezentowej.

– Dzień dobry, chciałam zapytać o ten łańcuszek – powiedziałam ekspedientce. Pokazałam jej zawieszkę.

Kobieta spojrzała na mnie uważnie i odparła: – Oczywiście, pamiętam tę transakcję. To był prezent dla pani Moniki Dąbrowskiej. Zamawiała go u nas jej przyjaciółka… chyba Marta? Przepraszam, czy coś jest nie tak?

Serce waliło mi jak młotem. Monika Dąbrowska… To imię obiło mi się o uszy. Pracowała z Grzegorzem w zajezdni jako dyspozytorka. Marta? Nie znałam żadnej Marty.

Wróciłam do domu roztrzęsiona. Przez kilka dni chodziłam jak cień. Grzegorz zauważył zmianę:
– Coś się stało? – zapytał któregoś wieczoru.
– Powiedz mi prawdę o tym prezencie – odpowiedziałam zimno.
– Już ci mówiłem! – podniósł głos.
– Nie kłam! Byłam u jubilera! – krzyknęłam.

Zosia wybiegła z pokoju.
– Przestańcie się drzeć! – wrzasnęła i trzasnęła drzwiami swojego pokoju.

Grzegorz spuścił wzrok i usiadł ciężko na krześle.
– To nie tak… Ela… ja… To był prezent dla koleżanki z pracy… pomyliłem pudełka…

– Której koleżanki? Moniki Dąbrowskiej? – syknęłam.

Zamilkł na długą chwilę.
– To nic nie znaczyło… – wyszeptał w końcu.

W jednej chwili wszystko się rozpadło. Przez kolejne dni unikaliśmy się jak ognia. Zosia zamknęła się w sobie, a Julia dzwoniła coraz rzadziej.

Wkrótce prawda wyszła na jaw. Grzegorz miał romans z Moniką od ponad roku. Dowiedziałam się o tym od sąsiadki, pani Haliny, która widziała ich razem na mieście kilka razy – raz nawet przytulonych na przystanku autobusowym.

Zaczęły się awantury. Krzyki, płacz, trzaskanie drzwiami. Zosia przestała jeść obiady w domu i coraz częściej nocowała u koleżanki. Julia przyjechała na weekend i próbowała nas pogodzić:
– Mamo, może spróbujcie terapii? Tata żałuje…
– Nie chcę już słuchać jego kłamstw! – wybuchłam.

Grzegorz próbował przepraszać:
– Ela, to był błąd… Ja naprawdę cię kocham…
– Kochałeś ją! Mnie zostawiłeś z tym wszystkim! – płakałam.

Rodzina zaczęła się dzielić. Moja matka mówiła:
– Elu, wybacz mu dla dobra dzieci.
A siostra: – Nie pozwól mu wrócić! Zasłużył na samotność!

Czułam się rozdarta między lojalnością wobec siebie a strachem przed samotnością i opinią ludzi. W pracy ledwo dawałam radę prowadzić lekcje matematyki – dzieciaki patrzyły na mnie zdziwione moją nerwowością.

Pewnego dnia Grzegorz spakował walizkę i wyszedł bez słowa. Zosia wróciła późno wieczorem i zapytała:
– Gdzie tata?
– Wyprowadził się.
– Na zawsze?
– Chyba tak…

Usiadłyśmy razem na kanapie i płakałyśmy długo w milczeniu.

Minęły tygodnie. Samotność bolała bardziej niż zdrada. Czułam się winna wobec córek, że nie potrafiłam utrzymać rodziny razem. Zosia zamknęła się jeszcze bardziej w sobie; Julia przestała przyjeżdżać na weekendy.

Któregoś dnia zadzwoniła Monika Dąbrowska:
– Elżbieto… przepraszam cię za wszystko…
Rozłączyłam się bez słowa.

Dziś mija pół roku od tamtego dnia. Siedzę przy kuchennym stole z kubkiem zimnej herbaty i patrzę na puste miejsce po Grzegorzu. Łańcuszek leży głęboko schowany w szufladzie – nie potrafię go wyrzucić ani oddać.

Czasem myślę: czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy jeden prezent naprawdę może zniszczyć całe życie? A może to tylko symbol tego, co już dawno było popsute?

A Wy? Czy wybaczylibyście zdradę dla dobra rodziny? Czy lepiej odejść i zacząć wszystko od nowa?