Poszedłem po kotlety, a wróciłem z życiem wywróconym do góry nogami
Zimny podmuch wiatru uderzył mnie w twarz, kiedy wyszedłem z klatki schodowej. Sobota, godzina 10:00, a ja już miałem ochotę wrócić pod kołdrę. Ale nie mogłem – matka od rana powtarzała: „Tomek, idź po kotlety do Marty, bo u niej zawsze świeże”. Miałem 34 lata i wciąż mieszkałem z matką. Ojciec odszedł dawno temu, a ja – choć próbowałem się wyrwać – zawsze wracałem do tego samego bloku na Retkini.
W sklepie było tłoczno. Ludzie przepychali się przy ladzie, a za szybą chłodni leżały apetyczne kotlety schabowe. Marta, młoda kobieta z burzą rudych włosów i uśmiechem, który rozświetlał nawet najbardziej szary dzień, uwijała się za ladą. Zawsze wydawała mi się inna niż reszta – nie narzekała, nie plotkowała, tylko patrzyła ludziom prosto w oczy.
– Dzień dobry, Tomek! – zawołała, zanim jeszcze zdążyłem się przywitać. – Dwa kotlety dla mamy? Czy dzisiaj coś dla siebie?
– Jak zwykle dla mamy… – mruknąłem, czując jak policzki mi płoną. – Ale może jeszcze kawałek sernika?
Marta uśmiechnęła się szerzej.
– Sernik? To już coś nowego! Może kawa do tego? Mam świeżo parzoną na zapleczu.
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, zza moich pleców odezwała się starsza kobieta:
– Pani Marto, ja tylko na chwilkę! –
Marta spojrzała na mnie przepraszająco.
– Tomek, poczekaj minutkę. Zaraz wrócę.
Stałem przy ladzie, patrząc jak obsługuje innych z tą samą serdecznością. Wtedy usłyszałem za sobą znajomy głos:
– Synku, długo jeszcze? – To była moja matka. Oczywiście musiała przyjść sprawdzić, czy nie zapomniałem czegoś kupić.
– Mamo, zaraz…
– Tylko nie zapomnij o koperku! – dodała głośno, tak że wszyscy się obejrzeli.
Poczułem się jak dzieciak. Marta wróciła i podała mi torbę.
– Może spotkamy się kiedyś poza sklepem? – szepnęła nagle. – Wiesz… na kawę?
Zatkało mnie. Matka spojrzała podejrzliwie.
– Co ona ci tam szepcze? – spytała później na klatce schodowej.
– Nic, mamo. Pytała tylko o przepis na sernik.
Ale przez resztę dnia nie mogłem przestać myśleć o Marcie. Wieczorem napisałem do niej na Facebooku. Odpisała od razu: „Jutro po pracy mam wolne. Spacer po parku na Zdrowiu?”
Następnego dnia czekała już przy wejściu do parku. Miała na sobie szary płaszcz i czerwony szalik. Rozmawialiśmy o wszystkim: o jej studiach przerwanych przez chorobę ojca, o mojej pracy w magazynie i o tym, jak trudno jest być dorosłym dzieckiem swojej matki.
– Tomek… czemu ty właściwie mieszkasz z mamą? – zapytała nagle.
Zacisnąłem dłonie w kieszeniach.
– Bo ona nie dałaby sobie rady sama. Po śmierci taty…
– A ty? Ty sobie dajesz radę?
Nie odpowiedziałem. Zrozumiałem wtedy, że nikt nigdy nie zapytał mnie o to wprost.
Od tamtego dnia spotykaliśmy się coraz częściej. Marta była jak powiew świeżego powietrza w moim zatęchłym życiu. Ale im bardziej się do niej zbliżałem, tym bardziej matka stawała się podejrzliwa.
Pewnego wieczoru usiadła naprzeciwko mnie przy stole.
– Tomek, ta dziewczyna cię wykorzystuje. Chce cię odciągnąć ode mnie. Zobaczysz, zostawi cię jak twój ojciec mnie zostawił!
– Mamo, przestań! Marta nie jest taka!
– Wszystkie są takie! Najpierw słodkie słówka, potem zostajesz sam!
Wyszedłem trzaskając drzwiami. Po raz pierwszy od lat noc spędziłem poza domem – u Marty. Jej mieszkanie było małe, ale pełne ciepła. Rano zrobiła mi jajecznicę i podała kawę do łóżka.
– Tomek… musisz wybrać. Nie możesz być wiecznie między mną a swoją matką.
Bałem się tej decyzji jak ognia. Przez kolejne tygodnie próbowałem pogodzić obie strony: matkę odwiedzałem codziennie po pracy, a wieczory spędzałem z Martą. Ale to nie mogło trwać wiecznie.
Konflikt narastał. Matka dzwoniła po kilka razy dziennie:
– Synku, źle się czuję…
– Synku, Marta pewnie cię zdradza…
– Synku, wróć do domu!
A Marta coraz częściej płakała wieczorami:
– Tomek… ja nie chcę być tą drugą. Albo jesteśmy razem naprawdę, albo kończymy to.
W końcu przyszedł dzień przesilenia. Matka zadzwoniła z płaczem:
– Synku… miałam atak serca! Lekarz był! Musisz wrócić!
Pobiegłem do niej jak szalony. Okazało się jednak, że to tylko silny atak paniki. Siedziałem przy jej łóżku całą noc i myślałem: ile jeszcze dam radę tak żyć?
Następnego dnia zadzwoniłem do Marty.
– Musimy porozmawiać.
Spotkaliśmy się w jej ulubionej kawiarni na Piotrkowskiej.
– Marta… nie wiem czy potrafię zostawić mamę samą…
Spojrzała na mnie ze łzami w oczach.
– Tomek… ja cię kocham. Ale nie mogę być z kimś, kto nie potrafi postawić granic własnej matce.
Wróciłem do domu rozbity. Matka czekała z kolacją.
– Synku… dobrze zrobiłeś. Ona by cię tylko skrzywdziła.
Ale ja już wiedziałem, że to nieprawda. Że to ja skrzywdziłem Martę – i siebie samego.
Przez kolejne tygodnie żyłem jak automat: praca-dom-praca-dom. Matka była szczęśliwa jak nigdy wcześniej – miała mnie tylko dla siebie. Ale ja czułem się coraz bardziej pusty.
Pewnego dnia zobaczyłem Martę na przystanku tramwajowym z innym mężczyzną. Śmiała się tak samo jak kiedyś ze mną. Poczułem ukłucie zazdrości i żalu.
Wieczorem usiadłem przy oknie i zapytałem siebie: czy naprawdę chcę tak żyć do końca? Czy lojalność wobec rodziny musi oznaczać rezygnację z własnego szczęścia?
Dziś wiem jedno: czasem trzeba wybrać siebie – nawet jeśli oznacza to rozczarowanie najbliższych. Bo czy można kochać innych naprawdę, jeśli nie potrafi się pokochać samego siebie?
A wy? Czy kiedykolwiek musieliście wybierać między rodziną a własnym szczęściem? Jaką decyzję podjęliście?