Poświęciłam życie dla synów, a dziś jestem dla nich ciężarem – czy naprawdę na to zasłużyłam?

Wszystko zaczęło się od krzyku. Krzyku, który rozdarł ciszę mojego mieszkania w bloku na warszawskim Ursynowie. „Mamo, nie możesz tak po prostu dzwonić do mnie w pracy!” – usłyszałam w słuchawce głos starszego syna, Michała. Zamarłam z kubkiem herbaty w dłoni. Chciałam tylko zapytać, czy przyjedzie na obiad w niedzielę. Czy to naprawdę aż tak wiele?

Mam na imię Jadwiga. Mam 68 lat i dwóch synów: Michała i Pawła. Kiedyś byłam dla nich całym światem. Dziś jestem tylko przeszkodą w ich wygodnym życiu. Ale nie zawsze tak było.

Wychowywałam ich sama od kiedy mój mąż, Zbigniew, zginął tragicznie w wypadku samochodowym. Michał miał wtedy 12 lat, Paweł – 8. Pamiętam ten dzień jak przez mgłę: policjant w drzwiach, płacz chłopców, pustka w sercu i głowie. Musiałam być silna – dla nich. Pracowałam na dwa etaty: rano w szkole jako woźna, po południu sprzątałam klatki schodowe. Nie było mnie stać na korepetycje czy markowe ubrania, ale zawsze mieli ciepły obiad i czyste ubrania. Często słyszałam: „Mamo, czemu nie masz czasu?” albo „Mamo, czemu inni mają lepiej?” Bolało, ale tłumaczyłam im, że najważniejsze to być razem.

Kiedy Michał dostał się na Politechnikę Warszawską, płakałam ze szczęścia. Paweł wybrał Akademię Sztuk Pięknych – był zawsze tym bardziej wrażliwym, zamkniętym w sobie. Pomagałam im jak mogłam: gotowałam słoiki na stancję, wysyłałam paczki z domowym chlebem i pierogami. Zimą oddałam im swój płaszcz, bo „w Warszawie zimniej niż u nas” – tak mówili.

Gdy dorastali, coraz rzadziej wracali do domu. Najpierw tłumaczyli się nauką, potem pracą i dziewczynami. Zawsze byłam na drugim planie. Ale nie miałam żalu – przecież o to chodziło: żeby mieli lepiej niż ja.

Po studiach Michał ożenił się z Anną – dziewczyną z „dobrego domu”. Jej rodzice patrzyli na mnie z góry: „Pani Jadwigo, może herbaty?” – pytała teściowa Michała z wymuszonym uśmiechem, gdy odwiedzałam ich pod Warszawą. Czułam się jak intruz we własnej rodzinie.

Paweł długo nie mógł znaleźć pracy. Pomagałam mu finansowo, choć sama ledwo wiązałam koniec z końcem. Gdy w końcu dostał etat w agencji reklamowej i przeprowadził się do Krakowa, rzadko dzwonił. „Mamo, mam dużo pracy” – powtarzał. Ale widziałam na Facebooku zdjęcia z imprez i wyjazdów.

Z biegiem lat coraz częściej czułam się samotna. Mieszkanie stało się za duże i za ciche. Zaczęły się problemy ze zdrowiem: nadciśnienie, cukrzyca, bóle stawów. Lekarz mówił: „Potrzebuje pani wsparcia rodziny”. Ale kogo miałam prosić?

Pewnego dnia przewróciłam się w łazience. Leżałam na zimnych kafelkach i płakałam z bólu i bezsilności. Zadzwoniłam do Michała – nie odebrał. Do Pawła – wyłączył telefon. Dopiero sąsiadka Basia pomogła mi wstać i zawiozła do szpitala.

Po powrocie do domu zadzwoniłam do synów:
– Michał, miałam wypadek…
– Mamo, nie dramatyzuj! Przecież nic ci się nie stało.
– Paweł…
– Mamo, jestem w pracy! Oddzwonię później.
Nie oddzwonił.

Od tamtej pory coś we mnie pękło. Przestałam dzwonić pierwsza. Czekałam na znak od nich – telefon, sms, cokolwiek. Czasem mijały tygodnie ciszy.

W święta Bożego Narodzenia siedziałam sama przy stole. Zegar tykał głośniej niż zwykle. Na stole stały trzy talerze – dla mnie i dla synów, którzy mieli przyjechać „jeśli się uda”. Nie udało się.

Któregoś dnia Anna zadzwoniła:
– Pani Jadwigo, Michał jest bardzo zajęty ostatnio… Może lepiej nie dzwonić tak często?
Poczułam się jak natrętna mucha.

Próbowałam znaleźć sobie zajęcie: szydełkowałam czapki dla wnuczki Oliwki (córki Michała), piekłam ciasta dla sąsiadów, chodziłam na spacery po parku. Ale samotność była jak mgła – gęsta i dusząca.

Któregoś popołudnia Paweł przyjechał bez zapowiedzi.
– Mamo, musimy pogadać – powiedział poważnie.
Usiedliśmy przy kuchennym stole.
– Słuchaj… Ja nie dam rady ci pomagać finansowo. Mam kredyt na mieszkanie i ledwo starcza mi do pierwszego.
Patrzyłam na niego i widziałam chłopca, którego kiedyś tuliłam do snu.
– Pawełku… ja nie chcę twoich pieniędzy… Chciałabym tylko czasem pogadać.
Wzruszył ramionami:
– Mamo, każdy ma swoje życie.

Po tej rozmowie długo płakałam. Zrozumiałam wtedy coś bolesnego: dla moich synów jestem już tylko ciężarem.

Michał odwiedził mnie raz – przyjechał z żoną i córką na godzinę.
– Mamo, musisz pomyśleć o domu opieki – rzuciła Anna bez ogródek.
– Przecież jeszcze sobie radzę! – zaprotestowałam drżącym głosem.
– Ale co będzie za rok? Za dwa? My nie możemy brać cię do siebie…
Michał patrzył gdzieś w bok.

Od tamtej pory widuję ich tylko od święta – jeśli w ogóle przyjadą. Czasem słyszę od sąsiadek:
– Jadwiga, twoi chłopcy tacy porządni…
Uśmiecham się smutno i zmieniam temat.

Wieczorami siedzę przy oknie i patrzę na światła miasta. Wspominam dzieciństwo moich synów: pierwsze kroki Michała, rysunki Pawła na lodówce, wspólne wyjazdy nad jezioro… Wszystko oddałabym za jeden szczery uścisk albo rozmowę bez pośpiechu.

Czy naprawdę zasłużyłam na to wszystko? Czy matka może być aż tak niewidzialna dla własnych dzieci? A może to ja popełniłam błąd – kochając ich za bardzo?

Czasem pytam siebie: czy warto było poświęcić całe życie dla dzieci? Czy miłość matki naprawdę jest bezwarunkowa… nawet wtedy, gdy zostaje się samą?