Poranna awantura przy stole: Teściowa powiedziała, że już nigdy nas nie odwiedzi. Czy naprawdę tego chcieliśmy?
— Naprawdę uważasz, że to jest odpowiednie miejsce do wychowywania dziecka? — głos mojej teściowej przebił się przez poranną ciszę, kiedy nakładałam jajecznicę na talerze. Jej spojrzenie było chłodne, a ręce nerwowo ściskały filiżankę z kawą. Mój mąż, Tomek, siedział naprzeciwko niej i udawał, że czyta wiadomości na telefonie. Nasza córka, Zosia, bawiła się klockami pod stołem, nieświadoma napięcia unoszącego się w powietrzu.
To był nasz pierwszy wspólny poranek w nowym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie. Mieszkanie było małe, ale nasze — wyczekane, wymarzone. Przez lata mieszkaliśmy z rodzicami Tomka w ich domu pod Radomiem. Każda decyzja była tam komentowana, każda zmiana kwestionowana. Kiedy w końcu udało nam się uzbierać na własne cztery kąty, poczuliśmy ulgę i ekscytację. Ale wiedziałam, że dla mojej teściowej to był cios.
— Mamo, przecież to tylko początek. Z czasem wszystko urządzimy — próbował łagodzić sytuację Tomek.
— Początek? — prychnęła teściowa. — Ja w twoim wieku miałam już dom z ogrodem! A wy? Klatka w bloku i widok na parking.
Poczułam, jak narasta we mnie złość. Ile razy jeszcze będę musiała tłumaczyć się z naszych wyborów? Przecież nie prosiliśmy jej o pomoc przy kredycie, nie chcieliśmy pieniędzy na remont. Chcieliśmy tylko trochę spokoju.
— Mamo, to jest nasze życie — powiedziałam cicho, ale stanowczo. — Chcemy spróbować sami.
Teściowa spojrzała na mnie tak, jakby zobaczyła mnie po raz pierwszy. Przez chwilę milczała, a potem odłożyła sztućce i wstała od stołu.
— Skoro tak bardzo chcecie być samodzielni, to radźcie sobie sami. Nie będę wam przeszkadzać — rzuciła przez ramię i wyszła z mieszkania, trzaskając drzwiami.
Zapanowała cisza. Tomek patrzył na mnie bezradnie.
— Myślisz, że wróci? — zapytał cicho.
Wzruszyłam ramionami. W głębi duszy poczułam ulgę. Przez ostatnie lata jej obecność była dla mnie ciężarem. Ciągłe uwagi o tym, jak powinnam wychowywać Zosię, jak gotować obiad, jak prasować koszule Tomka. Nawet kiedy przeprowadziliśmy się do Warszawy, potrafiła zadzwonić o siódmej rano z pytaniem, czy Zosia na pewno ma czapkę.
Ale teraz… Teraz miało być inaczej.
Przez kolejne dni żyliśmy w dziwnej mieszance radości i niepokoju. Z jednej strony cieszyliśmy się wolnością — mogliśmy jeść kolację o dowolnej porze, oglądać seriale do późna i urządzać mieszkanie po swojemu. Z drugiej strony brakowało nam wsparcia. Tomek pracował do późna, ja próbowałam pogodzić opiekę nad Zosią z pracą zdalną. Gdy Zosia zachorowała po raz pierwszy w nowym miejscu, nie miałam kogo poprosić o pomoc.
Pewnego wieczoru zadzwonił mój tata.
— Jak tam u was? — zapytał.
— Dajemy radę — odpowiedziałam automatycznie.
Ale czy naprawdę dawaliśmy radę? Zosia płakała przez pół nocy z gorączką, a ja nie spałam już trzecią dobę z rzędu. Tomek wracał zmęczony i rozdrażniony. Wszyscy byliśmy na granicy wytrzymałości.
Wtedy przyszły święta Wielkanocne. Zawsze spędzaliśmy je u teściów — wielki stół, gwar rozmów, zapach żurku i mazurka. Tym razem postanowiliśmy zostać u siebie. Było cicho i… pusto.
— Może powinniśmy zadzwonić do mamy? — zaproponował Tomek niepewnie.
— A jeśli nie odbierze? Albo powie coś przykrego? — zapytałam.
Tomek milczał przez chwilę.
— Może jednak przesadziliśmy? Może ona naprawdę chciała nam pomóc?
Nie odpowiedziałam. Sama nie wiedziałam już, co myśleć.
Kilka dni później spotkałam sąsiadkę na klatce schodowej. Pani Halina była starszą kobietą o dobrym sercu.
— Jak się pani tu mieszka? — zapytała z uśmiechem.
— Dobrze… Ale czasem tęsknię za rodziną — przyznałam szczerze.
Pani Halina pokiwała głową ze zrozumieniem.
— Rodzina to trudna sprawa. Ale czasem trzeba postawić granice. Inaczej człowiek nigdy nie będzie szczęśliwy.
Jej słowa długo dźwięczały mi w głowie.
Minęły tygodnie. Zosia zaczęła chodzić do przedszkola, ja wróciłam do pracy na pół etatu. Nauczyliśmy się żyć bez pomocy teściowej — choć bywało ciężko, byliśmy dumni z naszej samodzielności. Ale czasem łapałam się na tym, że brakuje mi nawet jej krytycznych uwag i obecności przy stole.
Pewnego dnia dostałam SMS-a od teściowej: „Mam nadzieję, że Zosia zdrowa. Jeśli będziecie potrzebować pomocy… wiecie gdzie mnie znaleźć.”
Nie odpisałam od razu. Musiałam to przemyśleć.
Wieczorem usiadłam przy oknie i patrzyłam na światła miasta. Czy naprawdę jesteśmy szczęśliwi bez niej? Czy można być wolnym i jednocześnie nie czuć pustki?
Może czasem lepiej nauczyć się rozmawiać niż zamykać drzwi na zawsze?
Czy wy też mieliście kiedyś podobny konflikt w rodzinie? Jak sobie z tym poradziliście?