Niepotrzebna troska – historia, która rozdarła moją rodzinę

Drzwi trzasnęły z hukiem, a ja, Krystyna Maj, zostałam sama w kuchni, ściskając w dłoniach kubek z herbatą, który już dawno wystygł. Jeszcze przed chwilą w powietrzu wisiały krzyki – moje i mojej córki, Marty. „Nie potrzebuję twojej troski!” – wykrzyczałam jej prosto w twarz, widząc łzy w jej oczach. Ale czy naprawdę nie potrzebowałam? Czy to była tylko duma, która od lat nie pozwalała mi przyznać się do słabości?

Wszystko zaczęło się kilka miesięcy temu. Mój mąż, Andrzej, zmarł nagle na zawał. Zostałam sama w naszym trzypokojowym mieszkaniu na warszawskim Mokotowie. Syn wyjechał do Irlandii, córka mieszkała pod Warszawą z mężem i dwójką dzieci. Przez pierwsze tygodnie po pogrzebie dom był pełen ludzi – sąsiadki przynosiły ciasta, kuzynka dzwoniła codziennie, dzieci przyjeżdżały na zmianę. Ale potem wszystko ucichło. Zostałam sama z ciszą, która bolała bardziej niż cokolwiek innego.

Początkowo próbowałam sobie radzić – zakupy, sprzątanie, gotowanie. Ale coraz częściej łapałam się na tym, że nie mam siły podnieść się z łóżka. Rano budziłam się i przez chwilę zapominałam, że Andrzeja już nie ma. Potem przychodziła fala żalu i pustki.

Któregoś dnia zadzwoniła Marta:
– Mamo, przyjadę w sobotę. Zrobimy razem obiad, może pójdziemy na spacer?
– Nie trzeba, dziecko – odpowiedziałam chłodno. – Mam swoje sprawy.
– Mamo…
– Naprawdę! Nie jestem kaleką!

Odkładałam słuchawkę i czułam ulgę pomieszaną z goryczą. Nie chciałam być ciężarem. W moim domu rodzinnym nie było miejsca na słabość – matka powtarzała: „Sama musisz sobie radzić”. Ojciec pił, matka pracowała na dwa etaty i nigdy nie narzekała. Ja też nie zamierzałam.

Ale życie miało inne plany. Pewnego ranka przewróciłam się w łazience. Leżałam na zimnych kafelkach dobre pół godziny, zanim zebrałam się w sobie i podniosłam. Kolano bolało przez tydzień, ale nikomu o tym nie powiedziałam.

Wkrótce potem zaczęły się telefony od Marty:
– Mamo, może ktoś ci pomoże w domu? Może zatrudnimy panią do sprzątania?
– Zwariowałaś? Mam płacić obcej babie za to, co sama mogę zrobić?
– Ale przecież…
– Nie chcę o tym słyszeć!

Zaczęła przyjeżdżać częściej. Przynosiła zakupy, gotowała obiady na kilka dni. Czułam się wtedy jak intruz we własnym domu. Pewnego dnia przyszła z wnuczką, Zosią.
– Babciu, mogę ci pomóc umyć okna?
– Daj spokój, dziecko! Jeszcze spadniesz i będzie nieszczęście!

Marta patrzyła na mnie z wyrzutem:
– Mamo, czemu jesteś taka uparta?
– Bo nie chcę być dla was ciężarem! Macie swoje życie!

Zaczęły się kłótnie. Marta płakała, ja krzyczałam. Syn dzwonił coraz rzadziej – miał własne problemy za granicą. Czułam się coraz bardziej samotna i rozgoryczona.

Pewnego dnia zadzwoniła sąsiadka z parteru, pani Teresa:
– Pani Krystyno, widziałam panią ostatnio na schodach… Wygląda pani na zmęczoną. Może pomóc z zakupami?
– Dziękuję bardzo, poradzę sobie!

Ale nie radziłam sobie. W nocy płakałam w poduszkę, a rano zakładałam maskę twardej kobiety.

Wszystko pękło podczas świąt Wielkanocnych. Marta przyjechała z rodziną już w Wielki Piątek.
– Mamo, usiądź, odpocznij! – próbowała mi zabrać garnek z barszczem.
– Zostaw! Sama zrobię!
– Mamo! – krzyknęła nagle. – Dlaczego nie pozwalasz nam być blisko? Dlaczego wszystko musisz robić sama?

Wybuchłam:
– Bo tak mnie wychowano! Bo nie chcę być dla was problemem! Bo jak umrę, to przynajmniej będziesz miała czyste sumienie!

Zapadła cisza. Wszyscy patrzyli na mnie jak na wariatkę. Marta wybiegła do przedpokoju i trzasnęła drzwiami.

Po świętach nikt się nie odzywał przez tydzień. Sama też nie dzwoniłam – duma mi nie pozwalała.

Któregoś dnia przyszła listonoszka z poleconym. Podpisałam drżącą ręką i wtedy usłyszałam głosy na klatce schodowej:
– Babciu! Babciu! – Zosia wbiegła do mieszkania bez pukania.
Za nią weszła Marta.
– Przepraszam za ostatnio – powiedziała cicho.
Nie odpowiedziałam. Patrzyłyśmy na siebie długo.
– Mamo… Ja cię kocham. Nie chcę cię kontrolować ani wyręczać ze wszystkiego. Ale boję się o ciebie.
Zaczęłam płakać pierwszy raz od śmierci Andrzeja.
– Ja też się boję…
Przytuliłyśmy się mocno.

Od tamtej pory powoli uczymy się siebie na nowo. Pozwalam Marcie pomagać mi w zakupach raz w tygodniu. Czasem gotujemy razem obiad dla całej rodziny. Zosia pomaga mi podlewać kwiaty na balkonie.

Ale duma nadal czasem wygrywa ze mną walkę. Wciąż boję się być ciężarem dla innych.

Czy naprawdę tak trudno jest przyznać się do słabości? Czy miłość zawsze musi oznaczać walkę o niezależność za wszelką cenę? Może czasem warto pozwolić sobie na czyjąś troskę…

A wy? Czy potraficie prosić o pomoc swoich bliskich? Czy też duma wam na to nie pozwala?