Nie śmiej się z prostych ludzi – historia, która boli do dziś
Już pierwszego dnia w liceum w Radomiu poczułam, że jestem nikim. Stałam na korytarzu, ściskając w ręku plecak z haftem zrobionym przez babcię, i słyszałam za plecami chichoty. – Zobacz, wieśniara przyjechała! – rzuciła wysoka blondynka do swojej koleżanki. Udawałam, że nie słyszę, ale policzki paliły mnie ze wstydu. Miałam na sobie sweter po starszej siostrze i buty, które tata naprawiał już trzy razy. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ten dzień będzie początkiem lat upokorzeń.
Nazywam się Kinga Wójcik. Pochodzę z małej wsi pod Przysuchą. Tata był kierowcą ciężarówki, mama pracowała w sklepie spożywczym. W domu nigdy nie było pieniędzy na nowe ubrania czy modne gadżety. Ale rodzice powtarzali: „Kinga, ucz się, bo tylko nauka cię stąd wyciągnie”. Uczyłam się więc jak szalona, żeby dostać się do dobrego liceum w mieście.
W Radomiu wszystko było inne. Dziewczyny pachniały drogimi perfumami, miały markowe kurtki i telefony. Ja jadłam kanapki z pasztetem i jabłko z własnego sadu. Na przerwach stałam sama pod ścianą. Raz próbowałam zagadać do dziewczyn z klasy:
– Cześć, może pójdziemy razem na autobus?
Spojrzały na mnie z góry:
– My jeździmy autem z tatą – odpowiedziała jedna z nich i odwróciła się plecami.
W domu nie mówiłam nic rodzicom. Mama pytała:
– Jak tam w szkole?
– Dobrze – kłamałam, bo nie chciałam ich martwić.
Najgorsze były wycieczki klasowe. Zawsze brakowało mi pieniędzy na składkę. Raz wychowawczyni zapytała głośno przy wszystkich:
– Kinga, czy twoi rodzice mogą w końcu zapłacić za wyjazd?
Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Ktoś z tyłu szepnął:
– Może nie mają nawet na chleb…
Wtedy pojawiła się Aneta. Nowa dziewczyna, która przyszła do nas w drugiej klasie. Miała rude włosy i szeroki uśmiech. Usiadła koło mnie na lekcji matematyki.
– Cześć, jestem Aneta. Też jestem nowa i trochę się boję.
Zaprzyjaźniłyśmy się szybko. Razem chodziłyśmy na spacery po parku, śmiałyśmy się z głupich żartów nauczycieli. Dzięki niej poczułam się mniej samotna.
Ale szczęście nie trwało długo. W trzeciej klasie Aneta zaczęła spotykać się z chłopakiem z mojej klasy – Michałem. Był jednym z tych popularnych, którzy zawsze mieli wokół siebie grupkę śmiejących się dziewczyn. Pewnego dnia usłyszałam na korytarzu:
– Kinga, słyszałaś? Michał powiedział Anecie, że jesteś żałosna i powinna przestać się z tobą zadawać.
Serce mi pękło. Aneta zaczęła mnie unikać. Na przerwach stała już z innymi. Znowu zostałam sama.
W domu sytuacja też była napięta. Tata coraz częściej wracał zdenerwowany.
– Po co ci ta szkoła? I tak wrócisz na wieś! – krzyczał po kilku piwach.
Mama płakała po nocach.
– Kinga, nie przejmuj się ojcem. On po prostu boi się o ciebie.
Ale ja czułam tylko bezsilność.
Maturę zdałam dobrze, dostałam się na Uniwersytet Warszawski na polonistykę. Wyjechałam z domu z jedną walizką i starym laptopem po kuzynie. Warszawa przytłoczyła mnie jeszcze bardziej niż Radom. Wynajmowałam pokój na Bródnie u starszej pani, która codziennie narzekała:
– Tylko patrzeć, jak mi coś ukradniesz! Wiejska dziewucha!
Na uczelni znów byłam outsiderką. Dziewczyny rozmawiały o podróżach do Paryża i zakupach w Złotych Tarasach. Ja liczyłam każdy grosz i jadłam zupki chińskie przez tydzień.
Pewnego dnia zadzwoniła mama:
– Kinga, tata miał wypadek w pracy…
Świat mi się zawalił. Musiałam wrócić do domu na kilka tygodni, żeby pomóc mamie i młodszemu bratu Kacprowi. Ojciec leżał w gipsie, narzekał na wszystko.
– Widzisz? I co ci ta nauka dała? Teraz musisz tu siedzieć jak wszyscy!
Po powrocie do Warszawy byłam już inną osobą – zamkniętą w sobie, nieufną. Przestałam wierzyć ludziom. Nawet kiedy poznałam Pawła – chłopaka z sąsiedniego wydziału – nie potrafiłam mu zaufać.
– Kinga, czemu jesteś taka smutna? – pytał.
– Nie rozumiesz…
– Spróbuj mi powiedzieć.
Ale nie potrafiłam.
Na drugim roku studiów mama zadzwoniła zapłakana:
– Kinga… tata odszedł do innej kobiety.
Nie wiedziałam co powiedzieć. Pojechałam do domu natychmiast. Mama była wrakiem człowieka, brat zamknął się w swoim pokoju i przestał odzywać.
– Kinga, musisz nam pomóc – błagała mama.
Zrezygnowałam ze stypendium naukowego i zaczęłam pracować wieczorami w sklepie spożywczym na Pradze.
Paweł próbował mnie wspierać:
– Nie musisz być taka silna cały czas.
Ale ja już nie umiałam być słaba.
Po studiach dostałam pracę jako nauczycielka polskiego w podstawówce na Targówku. Myślałam, że teraz będzie lepiej – własne pieniądze, niezależność… Ale nawet tam czułam się gorsza od innych nauczycielek.
– Pani Kingo, a skąd pani jest? – pytały podczas przerw.
– Z małej wsi pod Przysuchą.
– Ooo… – wymieniały spojrzenia i zmieniały temat.
Najbardziej bolało mnie to podczas rad pedagogicznych, gdy dyrektorka chwaliła koleżanki za sukcesy ich dzieci:
– A pani syn dostał się na medycynę! A pani córka wygrała olimpiadę!
A ja? Moja mama sprząta domy w Radomiu, brat ledwo skończył zawodówkę i pracuje dorywczo na budowie.
Czasem wracam do domu rodzinnego i patrzę na mamę – postarzałą o dziesięć lat przez stres i samotność.
– Kinga… przepraszam cię za wszystko – mówi cicho.
A ja ją przytulam i płaczemy razem.
Dziś mam trzydzieści dwa lata. Nadal mieszkam w Warszawie, wynajmuję kawalerkę na Białołęce. Paweł odszedł dwa lata temu – nie wytrzymał mojej zamkniętości i wiecznych wyrzutów sumienia wobec rodziny.
Czasem spotykam Anetę na Facebooku – teraz jest influencerką modową, mieszka w Krakowie i wrzuca zdjęcia z egzotycznych wakacji. Michał prowadzi własną firmę budowlaną pod Radomiem i udaje, że mnie nie zna.
Wiecie co boli najbardziej? Że czasem łapię się na tym, że sama oceniam innych po pozorach – tak jak kiedyś oceniano mnie. I wtedy przypominam sobie tamtą dziewczynę ze swetrem po siostrze i plecakiem babci: „Nie śmiej się z prostych ludzi”.
Czy naprawdę można wybaczyć tym wszystkim ludziom? Czy da się wyrwać z poczucia gorszości raz na zawsze? Może to właśnie Wy mi odpowiecie…