Nie próbuj wychowywać własnych rodziców: opowieść o miłości, żalu i pogodzeniu się z przemijaniem
Z trzaskiem otworzyłam drzwi do mieszkania rodziców na Pradze. W powietrzu unosił się zapach starego kurzu i gotowanej kapusty. Byłam wściekła – znowu nie odebrali telefonu przez dwa dni. Wpadłam do kuchni, gdzie mama siedziała przy stole, w tej samej poplamionej bluzce co tydzień temu. Tata drzemał w fotelu, telewizor grał głośno, a na ekranie leciał kolejny odcinek „Ojca Mateusza”.
– Mamo, dlaczego nie odbierasz telefonu? – rzuciłam ostrzej, niż zamierzałam.
Mama spojrzała na mnie zmęczonym wzrokiem. – A po co? Przecież i tak przyjeżdżasz.
Zacisnęłam pięści. Od miesięcy próbowałam ich „ogarnąć”. Miałam czterdzieści osiem lat, własną rodzinę, dwójkę dzieci na studiach i męża, który coraz częściej pytał: „Ile jeszcze będziesz latać do tych swoich rodziców?”. Ale nie umiałam inaczej. Po śmierci mojej siostry zostałam jedyną osobą, która mogła się nimi zająć.
Wiedziałam, że powinnam być cierpliwa. Ale kiedy widziałam, jak tata chodzi w tych samych spodniach od tygodni, a mama gotuje zupę na kościach sprzed miesiąca, coś we mnie pękało. Przynosiłam im świeże jedzenie z Biedronki, nowe ubrania z Reserved, próbowałam namówić na prywatnego lekarza. Wszystko na nic.
Pewnego dnia znalazłam w lodówce spleśniały ser i słoik ogórków z datą ważności sprzed trzech lat. Wyrzuciłam wszystko do śmieci.
– Co ty robisz?! – krzyknęła mama. – To jeszcze dobre!
– Mamo, przecież to trucizna! Chcesz się otruć?
– Za moich czasów nic się nie marnowało – mruknęła i odwróciła się do okna.
Tata milczał, ale widziałam w jego oczach żal. Zawsze był dumnym człowiekiem. Kiedyś prowadził własny warsztat samochodowy, dziś nie miał siły nawet wyjść na balkon.
Wieczorem zadzwoniła do mnie córka, Zosia.
– Mamo, czemu jesteś taka rozdrażniona?
– Bo nie daję już rady…
– Może po prostu ich przytul? – powiedziała cicho.
Nie spałam całą noc. W głowie miałam obraz mamy płaczącej nad wyrzuconym słoikiem ogórków. Przypomniałam sobie dzieciństwo – jak robiłyśmy te ogórki razem w kuchni, śmiejąc się i rozlewając zalewę po całym blacie.
Następnego dnia pojechałam do rodziców z zamiarem rozmowy. Zastałam ich kłócących się o pilot do telewizora.
– Znowu przełączyłeś na sport! – krzyczała mama.
– Bo ile można oglądać te seriale?!
Weszłam w sam środek awantury.
– Może obejrzymy coś razem? – zaproponowałam nieśmiało.
Spojrzeli na mnie zdziwieni. Usiadłam między nimi na kanapie. Przez chwilę panowała niezręczna cisza, ale potem zaczęliśmy oglądać stary film Barei. Mama śmiała się jak za dawnych lat, tata komentował absurdy PRL-u.
Po seansie mama wyciągnęła z szafki stary album ze zdjęciami.
– Pamiętasz tę wycieczkę do Zakopanego? – zapytała.
Przeglądaliśmy zdjęcia do późna. Po raz pierwszy od miesięcy poczułam spokój.
Ale następnego dnia wszystko wróciło do normy. Mama znów gotowała rosół na starej kurze, tata narzekał na polityków w telewizji. Próbowałam ich przekonać do zmiany nawyków:
– Mamo, może zamówimy catering dla seniorów?
– A po co? Sama ugotuję lepiej!
– Tato, może nowa kurtka? Ta już się przeciera.
– Jeszcze dobra! Po co wydawać pieniądze?
Czułam się bezsilna. W pracy nie mogłam się skupić, w domu kłóciłam się z mężem.
– Anka, oni są dorośli! – powtarzał mi Paweł. – Nie możesz ich zmienić.
Ale ja uparcie próbowałam dalej. Pewnego dnia przyniosłam mamie nowy szlafrok w kwiaty.
– Piękny… Ale ten stary jeszcze dobry – powiedziała i schowała prezent głęboko do szafy.
W końcu wybuchłam podczas rodzinnego obiadu:
– Czy wy naprawdę chcecie żyć w takim bałaganie?!
Mama spuściła głowę. Tata wyszedł z kuchni bez słowa. Zrobiło mi się wstyd. Po obiedzie mama podeszła do mnie i cicho powiedziała:
– My już niczego nie potrzebujemy… Chcemy tylko spokoju i żebyś była przy nas czasem.
Wróciłam do domu roztrzęsiona. Całą noc płakałam w poduszkę. Zrozumiałam wtedy coś ważnego: próbując ich „naprawić”, odbierałam im resztki godności i poczucia bezpieczeństwa.
Od tamtej pory zaczęłam robić inaczej. Zamiast narzucać im swoje pomysły, pytałam: „Czego potrzebujecie?”. Czasem odpowiedź była prosta: „Przyjdź na herbatę”, „Pogadaj z nami”, „Zrób nam zdjęcie wnuków”.
Zaczęliśmy spędzać więcej czasu razem – bez presji, bez oceniania. Czasem mama pozwalała mi wyrzucić spleśniały chleb, czasem tata zgodził się na nową koszulę (ale tylko granatową, jak dawniej). Bywały dni lepsze i gorsze. Czasem znów wybuchały kłótnie o drobiazgi – o to, kto ma rację w sprawie rachunków czy kto zapomniał kupić mleko.
Najtrudniej było pogodzić się z tym, że moi rodzice powoli odchodzą – nie fizycznie, lecz mentalnie. Coraz częściej mama zapominała imion wnuków, tata gubił się w rozmowie. Ale wtedy przypominałam sobie słowa córki: „Po prostu ich przytul”.
Ostatnią Wigilię spędziliśmy razem przy jednym stole. Mama upiekła makowiec według starego przepisu babci Jadzi, tata opowiadał historie z młodości. Patrzyłam na nich i czułam wdzięczność za każdą wspólną chwilę.
Dziś wiem jedno: nie da się wychować własnych rodziców na nowo. Można tylko być obok nich – z miłością i cierpliwością.
Czasem myślę: czy gdybym wcześniej to zrozumiała, byłoby nam wszystkim łatwiej? A może każdy musi przejść tę drogę sam? Jak wy radzicie sobie z opieką nad starzejącymi się rodzicami?