Moje marzenie o byciu strażakiem – historia jednej odważnej dziewczynki i jej rodziny
– Mamo, czy dzisiaj naprawdę przyjadą? – zapytałam cicho, patrząc przez okno na szare niebo. Moje palce ściskały pluszowego misia, a serce waliło jak szalone. Mama uśmiechnęła się, choć w jej oczach widziałam cień zmęczenia. – Tak, kochanie. Obiecali, że przyjadą specjalnie dla ciebie.
Miałam wtedy pięć lat i od kilku miesięcy mieszkałam bardziej w szpitalu niż w domu. Białaczka – to słowo brzmiało jak wyrok, choć nie do końca rozumiałam, co znaczy. Wiedziałam tylko, że często boli mnie głowa, jestem słaba i nie mogę biegać z innymi dziećmi po podwórku. Ale miałam jedno marzenie: zostać strażakiem. Chciałam gasić pożary, ratować ludzi i być taka odważna jak panowie w czerwonych mundurach.
Tata próbował udawać twardziela, ale widziałam, jak czasem wychodzi na balkon i długo nie wraca. Słyszałam ich kłótnie z mamą – o pieniądze, o leczenie, o to, że nie mają już siły. Ale w dniu moich urodzin wszyscy byli razem. Nawet starszy brat Bartek nie narzekał, że musi być w domu.
Nagle usłyszeliśmy syrenę. Najpierw myślałam, że to znowu karetka do sąsiadki, ale potem zobaczyłam przez okno wielki czerwony wóz strażacki. Zatrzymał się tuż pod naszym blokiem. Z kabiny wysiadło trzech strażaków – jeden miał na imię pan Marek, drugi pan Jacek, a trzeci był młody i uśmiechnięty – pan Tomek.
– Kto tu ma dziś urodziny? – zapytał pan Marek donośnym głosem.
– To ja! – krzyknęłam i wybiegłam na klatkę schodową szybciej niż pozwalały mi nogi.
Mama próbowała mnie dogonić, ale już byłam na dole. Strażacy uklękli przede mną i wręczyli mi mały hełm oraz koszulkę z napisem „Mały Strażak”.
– Dziś jesteś jednym z nas – powiedział pan Jacek i podał mi rękę.
Wszyscy sąsiedzi wyszli na balkon albo na podwórko. Ktoś zaczął klaskać. Bartek nagrywał wszystko telefonem. Tata stał z boku i ocierał łzy.
– Chcesz zobaczyć wóz od środka? – zapytał pan Tomek.
Wspięłam się po schodkach do kabiny. W środku pachniało dymem i czymś jeszcze – może adrenaliną? Panowie pokazali mi syrenę, gaśnicę i wielką latarkę. Przez chwilę poczułam się naprawdę silna.
– Gdybyś mogła uratować kogoś z pożaru, kogo byś wybrała? – zapytał mnie pan Marek.
Zastanowiłam się chwilę.
– Moją mamę – odpowiedziałam cicho. – Bo ona zawsze mnie ratuje.
Mama przytuliła mnie mocno. Widziałam łzy na jej policzkach.
Po chwili strażacy rozwinęli wąż i pozwolili mi polać trochę wody na trawnik. Śmiałam się tak głośno, że aż sąsiadka z parteru wyszła z ciastem.
Potem wszyscy śpiewali „Sto lat”, a ja dmuchałam świeczki na torcie w kształcie wozu strażackiego. Przez chwilę zapomniałam o szpitalach, kroplówkach i bólu.
Wieczorem siedzieliśmy całą rodziną przy stole. Tata pierwszy raz od dawna opowiedział żart. Bartek pokazał filmik z całego dnia na swoim telefonie.
– Wiesz co? – powiedział cicho do mamy. – Może powinniśmy częściej robić takie rzeczy razem…
Mama tylko skinęła głową i spojrzała na mnie z dumą.
Następnego dnia musiałam wrócić do szpitala na kolejną chemioterapię. Ale miałam już swój hełm i koszulkę „Mały Strażak”. Lekarze śmiali się, że wyglądam jak prawdziwa bohaterka.
Przez kolejne tygodnie często myślałam o tamtym dniu. O tym, jak bardzo wszyscy się starali, żeby spełnić moje marzenie. O tym, jak bardzo potrzebujemy siebie nawzajem – nawet jeśli czasem się kłócimy albo mamy dość.
Czasami słyszę jeszcze syreny za oknem i wtedy zamykam oczy. Wyobrażam sobie, że jestem silna i zdrowa, biegnę z innymi strażakami ratować świat.
Czy odwaga to tylko wielkie czyny? A może wystarczy kochać i być razem, nawet gdy jest trudno? Co wy o tym myślicie?