Moja matka zrujnowała nam wakacje – i coś we mnie pękło

– Twoja matka zrujnuje nam wakacje – powiedziała Marta, rzucając mi spojrzenie pełne żalu i bezsilności. Stałem w kuchni, trzymając w ręku kubek z zimną już kawą, a w powietrzu wisiała groźba nadchodzącej katastrofy. Wiedziałem, że ma rację. Ale jak miałem odmówić własnej matce? Przecież była sama od śmierci ojca, a ja byłem jej jedynym synem.

Wszystko zaczęło się niewinnie. Marta i ja planowaliśmy urlop nad Bałtykiem – mieliśmy w końcu odpocząć od codzienności, od pracy, od wiecznego pośpiechu. Chcieliśmy być tylko we dwoje, jak dawniej. Ale wystarczyła jedna rozmowa z mamą, żeby wszystko się posypało.

– A dokąd to się wybieracie? – zapytała mama przez telefon, a ja już słyszałem w jej głosie tę nutę oczekiwania.

– Do Łeby, mamo. Chcemy trochę odpocząć.

– Och, jak cudownie! Zawsze marzyłam, żeby jeszcze raz zobaczyć morze…

Zamilkłem. Wiedziałem, co będzie dalej.

– Może mogłabym pojechać z wami? – dodała po chwili ciszy.

Marta przewróciła oczami i wyszła z pokoju. Ja zostałem z telefonem przy uchu i poczuciem winy. Próbowałem tłumaczyć mamie, że to nasz wyjazd, że budżet napięty, że może innym razem… Ale ona była nieustępliwa.

– Synku, przecież nie będę wam przeszkadzać. Ja sobie znajdę jakieś zajęcie. Nawet dołożę się do kosztów!

I tak oto trzyosobowa wycieczka do Łeby stała się faktem.

Już w pociągu mama zaczęła narzekać: na miejsce przy oknie („Za duszno!”), na dzieci biegające po wagonie („Czy rodzice nie mają nad nimi kontroli?”), na kanapki Marty („Za suche!”). Marta patrzyła na mnie z wyrzutem, a ja czułem się jak dziecko między dwoma ogniskami.

W hotelu było jeszcze gorzej. Mama nie była zadowolona z pokoju („Za mały! A łazienka? Przecież tu się nie da oddychać!”). Marta próbowała zachować spokój:

– Może pójdziemy na spacer? – zaproponowała.

– O tej porze? Przecież zaraz będzie padać! – skwitowała mama.

Każdy dzień był walką o odrobinę prywatności. Kiedy tylko Marta i ja próbowaliśmy wyjść sami na plażę albo do kawiarni, mama pojawiała się jak spod ziemi.

– A dokąd to idziecie? – pytała z podejrzliwością.

– Na spacer…

– To idę z wami! Przecież nie zostawicie mnie samej!

Wieczorami próbowałem tłumaczyć Marcie:

– Przepraszam… Ona po prostu nie potrafi być sama.

– A ja? – pytała cicho. – Ja też już nie potrafię być z tobą…

Te słowa bolały bardziej niż cokolwiek innego.

Pewnego dnia Marta wybuchła przy śniadaniu:

– Pani Zofio, może dziś pójdzie pani sama na molo? My chcielibyśmy trochę pobyć we dwoje.

Mama spojrzała na nią jakby ją ugryzł szerszeń.

– Ach tak? To ja tylko przeszkadzam? Może powinnam wrócić do domu?

Zrobiło mi się jej żal. Ale jeszcze bardziej żal było mi Marty i siebie samego.

Wieczorem doszło do awantury. Mama płakała w swoim pokoju, Marta płakała w łazience. Ja siedziałem na korytarzu hotelowym i miałem ochotę uciec gdziekolwiek.

Następnego dnia Marta oznajmiła:

– Wracam do Warszawy. Nie chcę już tak żyć.

Pobiegłem za nią na dworzec. Próbowałem ją zatrzymać:

– Proszę cię… To tylko kilka dni…

– Dla ciebie to tylko kilka dni. Dla mnie to całe życie – odpowiedziała i odwróciła się na pięcie.

Zostałem sam z matką w Łebie. Przez dwa dni nie rozmawialiśmy prawie wcale. Mama próbowała udawać, że nic się nie stało:

– Synku, może pójdziemy na lody?

Ale ja już nie miałem siły udawać dobrego syna. Wróciliśmy do Warszawy wcześniej niż planowaliśmy.

W domu czekały na mnie spakowane rzeczy Marty i kartka: „Muszę odpocząć od ciebie i twojej mamy”.

Przez kolejne tygodnie próbowałem ratować nasze małżeństwo. Dzwoniłem, pisałem, błagałem o rozmowę. Marta zgodziła się spotkać dopiero po miesiącu.

– Wiesz, co jest najgorsze? – powiedziała mi wtedy. – Że ty nigdy nie potrafisz postawić granicy swojej matce. Zawsze jesteś po jej stronie.

Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Bo czy można być dobrym synem i dobrym mężem jednocześnie?

Mama dzwoniła codziennie:

– Synku, kiedy mnie odwiedzisz?

A ja coraz częściej nie odbierałem telefonu.

Po pół roku Marta wróciła do domu – ale już nigdy nie byliśmy tacy sami jak przedtem. Każda rozmowa o mojej matce kończyła się kłótnią lub milczeniem.

Dziś wiem jedno: jeśli sam nie postawię granic, nikt tego za mnie nie zrobi. Ale czy nie jest już za późno?

Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy można kochać dwie kobiety naraz i żadnej nie zranić? Czy ktoś z was znalazł odpowiedź na to pytanie?