Miłość po rozstaniu: Moje dzieci nie były przeszkodą, lecz wybawieniem
– Wyprowadzam się. Znalazłem kogoś innego. – te słowa mojego męża, Piotra, rozdarły ciszę naszego mieszkania na warszawskim Bródnie jak nóż. Stałam w kuchni, trzymając w ręku kubek z herbatą, a moje dzieci – sześcioletnia Zosia i czteroletni Kuba – bawiły się w pokoju obok. W jednej chwili świat się zatrzymał. Nie płakałam. Nie krzyczałam. Po prostu nie mogłam uwierzyć, że to dzieje się naprawdę.
– I co teraz? – zapytałam cicho, patrząc mu prosto w oczy.
– Musisz sobie poradzić. Ja… nie dam rady dłużej tak żyć. – Piotr nawet nie próbował udawać żalu. Zabrał torbę i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Zostałam sama. Moja mama, Teresa, zadzwoniła tego samego wieczoru.
– Coś ty zrobiła, Anka? – jej głos był zimny jak lód. – Facet nie odchodzi bez powodu. Może powinnaś była bardziej się starać?
Chciałam krzyczeć, że to nie moja wina, ale zabrakło mi sił. Przez kolejne dni chodziłam jak cień. Dzieci pytały o tatę, a ja wymyślałam coraz bardziej pokrętne odpowiedzi. W pracy – byłam nauczycielką w podstawówce – musiałam udawać, że wszystko jest w porządku.
Najgorsze były wieczory. Gdy dzieci zasypiały, siadałam na podłodze w łazience i płakałam w milczeniu. Bałam się przyszłości. Bałam się samotności. Bałam się tego, że już nigdy nikt mnie nie pokocha.
Pewnego dnia mama przyszła do mnie bez zapowiedzi.
– Powinnaś wrócić do Piotra – powiedziała stanowczo. – Dzieci potrzebują ojca.
– On nie chce wrócić! – wybuchłam. – Zostawił nas!
– To przez ciebie! Za dużo wymagałaś! – rzuciła z wyrzutem.
Wtedy po raz pierwszy poczułam prawdziwy gniew. – Mamo, jeśli przyszłaś tylko po to, żeby mnie obwiniać, to lepiej idź już do domu.
Mama wyszła obrażona. Przez kilka tygodni nie odbierała moich telefonów.
Zaczęły się problemy finansowe. Piotr przestał płacić alimenty, tłumacząc się nową rodziną i kredytem na mieszkanie. Musiałam dorabiać korepetycjami po godzinach. Często zasypiałam nad zeszytami dzieci, a rano budził mnie Kuba, ciągnąc za rękaw:
– Mamusiu, śniadanko!
Wszystko było na mojej głowie: rachunki, zakupy, przedszkole, szkoła, pranie, gotowanie… Czasem miałam ochotę wyjść i nigdy nie wrócić.
Pewnego dnia Zosia usiadła obok mnie na kanapie i zapytała:
– Mamusiu, czy ty jesteś smutna przez nas?
Zamarłam. Jak mogłam dopuścić do tego, żeby moje dzieci poczuły się winne? Przytuliłam ją mocno.
– Nie kochanie! To nie wasza wina. Jesteście moim największym szczęściem.
Ale czy naprawdę tak czułam? Czy nie było we mnie żalu do losu?
W pracy zaczęto plotkować. Koleżanka z pokoju nauczycielskiego, pani Grażyna, szepnęła mi któregoś dnia:
– Słyszałam, że Piotr ma już nową kobietę… Podobno młodszą od ciebie.
Zacisnęłam zęby i udawałam obojętność.
Najtrudniejsze były święta. Wigilia u rodziców zamieniła się w festiwal pretensji i aluzji:
– Gdybyś była lepszą żoną… – zaczęła ciotka Halina.
– Dajcie już spokój! – przerwał jej mój brat Marek. – Anka robi co może!
Po kolacji wróciłam do domu z dziećmi i długo patrzyłam przez okno na śnieg spadający na osiedlowy plac zabaw. Czułam się jak wyrzutek.
Wtedy postanowiłam: muszę coś zmienić.
Zapisałam się na terapię dla samotnych matek w pobliskim ośrodku pomocy społecznej. Tam poznałam Magdę – kobietę po rozwodzie z trójką dzieci.
– Najgorsze jest to poczucie winy – powiedziała mi pewnego dnia Magda przy kawie. – Ale to nie my zawiniliśmy. Dzieci są naszym światłem.
Zaczęłam powoli odzyskiwać siły. Zosia i Kuba stali się moją motywacją do działania. Zaczęliśmy razem gotować obiady, robić domowe kino z popcornem i kocami, chodzić na spacery po parku Skaryszewskim nawet w deszczu.
Pewnego dnia na szkolnym festynie poznałam Pawła – ojca samotnie wychowującego syna po śmierci żony.
– Wiesz, Aniu… – powiedział mi po kilku spotkaniach – …myślę, że dzieci uczą nas prawdziwej miłości. One nie oceniają przeszłości.
Bałam się nowego związku. Bałam się reakcji rodziny i dzieci.
Zosia zapytała któregoś wieczoru:
– Mamusiu, czy Paweł będzie naszym nowym tatusiem?
Spojrzałam jej w oczy i odpowiedziałam szczerze:
– Nie wiem jeszcze, kochanie. Ale wiem jedno: zawsze będę cię kochać najbardziej na świecie.
Paweł okazał się czułym i odpowiedzialnym człowiekiem. Jego syn Michał szybko zaprzyjaźnił się z moimi dziećmi. Razem chodziliśmy na rowery nad Wisłę i robiliśmy pikniki na Polu Mokotowskim.
Moja mama długo nie mogła zaakceptować tej sytuacji.
– Jak możesz wiązać się z kimś innym? Co ludzie powiedzą? – pytała z wyrzutem przez telefon.
– Mamo, ja chcę być szczęśliwa. Dzieci też tego potrzebują.
Z czasem mama zaczęła odwiedzać nas coraz częściej i przekonała się do Pawła.
Dziś wiem jedno: dzieci nigdy nie były przeszkodą w moim szczęściu. Były moją siłą i powodem do walki o lepsze życie.
Czasem wieczorem patrzę na śpiącą Zosię i Kubę i myślę: Czy gdyby nie one, miałabym odwagę zacząć wszystko od nowa? Czy potrafilibyście wy wybaczyć rodzinie brak wsparcia? A może to właśnie dzieci są naszym największym darem nawet wtedy, gdy świat wali nam się na głowę?