Miłość, która stała się moim więzieniem: Historia Zuzanny z Radomia

Drzwi trzasnęły z hukiem, a echo tego dźwięku rozniosło się po całym mieszkaniu. Stałam w kuchni, ściskając filiżankę tak mocno, że aż bolały mnie palce. – Znowu wychodzisz? – zapytałam Pawła, nie patrząc mu w oczy. – Przecież mówiłem, że mam spotkanie z klientem – rzucił przez ramię, zakładając płaszcz. W jego głosie nie było już czułości, tylko zniecierpliwienie. Wtedy po raz pierwszy dotarło do mnie, że jestem sama, choć on stoi tuż obok.

Nazywam się Zuzanna Majewska. Mam trzydzieści siedem lat i mieszkam w Radomiu. Kiedyś byłam pełna marzeń – chciałam grać na skrzypcach, podróżować po świecie, pisać książki. Dziś moim największym osiągnięciem jest to, że nie płaczę przy dzieciach.

Poznaliśmy się z Pawłem na studiach. On – dusza towarzystwa, zawsze otoczony ludźmi, ja – cicha, trochę nieśmiała dziewczyna z blokowiska. Zaczęło się niewinnie: wspólne wykłady, kawa w bufecie, potem długie spacery po parku Kościuszki. Paweł był czarujący. Potrafił rozśmieszyć mnie do łez i sprawić, że czułam się wyjątkowa. Kiedy oświadczył mi się na rynku w Krakowie, przy fontannie, myślałam, że to początek bajki.

Moja mama płakała ze szczęścia na naszym ślubie. Tata ściskał Pawła jak syna. Wszyscy mówili: „Zuzka, wygrałaś los na loterii!” I przez pierwsze lata naprawdę tak było. Mieliśmy dwójkę dzieci – Kubę i Hanię – własne mieszkanie na osiedlu Gołębiów i stabilną pracę. Ja uczyłam muzyki w szkole podstawowej, Paweł prowadził własną firmę budowlaną.

Ale potem coś zaczęło się psuć. Najpierw były drobiazgi: Paweł coraz częściej wracał późno do domu, tłumacząc się pracą. Przestał pytać, jak minął mi dzień. Zamiast tego narzekał na wszystko: na korki, na klientów, na dzieci. Ja starałam się być wyrozumiała – przecież każdy ma gorsze dni.

Z czasem jednak jego frustracja przerodziła się w coś więcej. Zaczął kontrolować każdy mój krok. – Gdzie byłaś tak długo? – pytał, gdy wracałam ze sklepu. – Z kim rozmawiałaś przez telefon? Dlaczego nie odbierasz od razu? Nawet kiedy szłam z Hanią na plac zabaw, musiałam wysyłać mu zdjęcia na Messengerze.

Początkowo tłumaczyłam sobie: „To troska”. Ale potem przyszły sceny zazdrości o kolegów z pracy. – Ten twój dyrektor za bardzo się do ciebie uśmiecha – mówił z przekąsem. – Może powinnaś zmienić szkołę? Próbowałam rozmawiać, tłumaczyć, zapewniać go o swojej miłości. Bez skutku.

Najgorsze zaczęło się po narodzinach Hani. Paweł uznał, że powinnam zostać w domu i zająć się dziećmi. – Przecież zarabiam wystarczająco dla nas wszystkich – mówił. – Po co ci ta praca? Ale ja kochałam muzykę i nie chciałam rezygnować z siebie.

Wtedy do akcji wkroczyła jego matka – teściowa idealna tylko na pokaz. Pani Barbara była kobietą o stalowych oczach i języku ostrym jak brzytwa. – Zuzanno, matka powinna być przy dzieciach! – powtarzała przy każdej okazji. – Paweł ciężko pracuje, a ty latasz po próbach i konkursach! Czułam się winna za każdym razem, gdy wychodziłam z domu.

Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę Pawła z matką przez telefon:
– Ona nigdy nie będzie taką żoną jak trzeba – mówiła Barbara.
– Mamo, daj spokój…
– Nie pozwól jej rządzić! Kobieta powinna znać swoje miejsce!

Te słowa bolały bardziej niż cokolwiek innego. Próbowałam rozmawiać z Pawłem:
– Czuję się jak służąca w tym domu…
– Przesadzasz! Masz wszystko: dom, dzieci, pieniądze! Czego ci jeszcze brakuje?

Nie rozumiał. Albo nie chciał rozumieć.

Z czasem zaczęłam gasnąć. Przestałam grać na skrzypcach. Przestałam spotykać się z przyjaciółkami. Nawet Marta – moja najbliższa koleżanka ze szkoły – zaczęła mnie unikać.
– Co się z tobą dzieje? – zapytała kiedyś podczas przerwy.
– Nic… wszystko dobrze – skłamałam.
Ale ona widziała więcej niż chciałam pokazać.

W domu atmosfera gęstniała z dnia na dzień. Paweł coraz częściej podnosił głos przy dzieciach. Kuba zaczął jąkać się ze stresu, Hania zamknęła się w sobie.
– Mamo, dlaczego tata krzyczy? – pytała cicho wieczorami.
Nie umiałam odpowiedzieć.

Pewnego dnia Paweł wrócił do domu wcześniej niż zwykle i zobaczył mnie rozmawiającą przez telefon z kolegą ze szkoły.
– Co to za czułe rozmowy?! – wrzasnął tak głośno, że sąsiedzi musieli słyszeć.
– To tylko sprawy służbowe…
– Nie kłam! Wiem swoje!
Rzucił telefonem o ścianę i wyszedł trzaskając drzwiami.

Po tej awanturze teściowa przyszła do nas następnego dnia.
– Zuzanno, nie prowokuj Pawła! Mężczyzna musi mieć spokój w domu!
– Ale on mnie kontroluje…
– Bo mu na to pozwalasz! Gdybyś była lepszą żoną…
Nie wytrzymałam:
– Może powinnam po prostu zniknąć?
– Nie dramatyzuj! Pomyśl o dzieciach!

I tak trwało to miesiącami. Każda próba rozmowy kończyła się kłótnią lub milczeniem. Każda decyzja była podważana przez Pawła lub jego matkę.

W końcu zaczęłam myśleć o rozwodzie. Ale wtedy Paweł zmienił taktykę:
– Jeśli odejdziesz, zabiorę ci dzieci! Nigdy ich już nie zobaczysz!
Groził mi sądem i opowiadał rodzinie niestworzone historie o mojej „niestabilności emocjonalnej”.

Moja własna matka przestała odbierać ode mnie telefony.
– Zuzia… może rzeczywiście przesadzasz? Może powinnaś być bardziej wyrozumiała dla Pawła?
Czułam się zdradzona przez wszystkich.

Dzieci coraz częściej pytały:
– Mamo, dlaczego jesteś smutna?
Nie umiałam już udawać.

Pewnej nocy usiadłam przy łóżku Hani i zaczęłam płakać bezgłośnie. Ona przytuliła mnie mocno:
– Mamo… ja cię kocham najbardziej na świecie.
Wtedy postanowiłam: muszę coś zmienić.

Zaczęłam chodzić do psychologa. Powoli odzyskiwałam siły i pewność siebie. Znalazłam wsparcie w grupie kobiet doświadczających przemocy psychicznej.

Dziś jeszcze nie mam odwagi odejść. Ale wiem już jedno: nie jestem winna temu, co mnie spotkało. Nie jestem gorsza ani słabsza od innych kobiet.

Czasem patrzę w lustro i pytam samą siebie: ile jeszcze wytrzymam? Czy odwaga do odejścia jest trudniejsza niż życie w kłamstwie? Może ktoś z was zna odpowiedź…