Miłość, która nie miała prawa się zdarzyć: Historia Magdy z bloku na Pradze

Wszystko zaczęło się od trzasku drzwi. Nie tego zwykłego, codziennego – ten trzask był ostateczny. Stałam na klatce schodowej z dwoma walizkami, dwójką dzieci i sercem roztrzaskanym na kawałki. – Magda, nie wracaj – usłyszałam zza drzwi głos Pawła, mojego męża. – Mam dość twojego wiecznego narzekania i tych bachorów!

Nie płakałam. Nie wtedy. Łzy przyszły dopiero później, kiedy siedziałam na ławce pod blokiem na Pradze, a mój synek Kuba tulił się do mnie i pytał: – Mamo, gdzie teraz będziemy mieszkać?

Nie miałam dokąd pójść. Moja matka, odkąd wyszłam za Pawła, nie chciała mnie znać. „Ostrzegałam cię przed nim!” – powtarzała przez telefon, zanim przestała odbierać moje połączenia. Ojciec zmarł, gdy byłam nastolatką. Zostałam sama.

Przez kilka godzin siedziałam z dziećmi na ławce, aż podszedł do mnie starszy pan z psem. – Pani tu mieszka? – zapytał podejrzliwie. – Nie… To znaczy… od dziś chyba tak – odpowiedziałam drżącym głosem.

W końcu znalazłam nocleg u koleżanki z pracy, Izy. Spałyśmy na materacu w jej kuchni przez tydzień, zanim udało mi się wynająć pokój w starej kamienicy. Pokój był wilgotny, śmierdziało stęchlizną i grzybem, ale miałam dach nad głową.

Pierwsze dni były koszmarem. Kuba i Zosia płakali nocami, tęskniąc za domem i ojcem. Paweł nie dzwonił, nie pytał o dzieci. Alimentów nie płacił – twierdził, że nie ma z czego.

W pracy byłam wrakiem człowieka. Szefowa patrzyła na mnie z litością i coraz częściej sugerowała, żebym „wzięła się w garść” albo poszukała innej roboty. W końcu dostałam wypowiedzenie – oficjalnie „redukcja etatów”.

Zaczęłam sprzątać klatki schodowe i myć okna w blokach na Pradze. Każda złotówka była na wagę złota. Dzieci chodziły do przedszkola dzięki zasiłkowi z MOPS-u. Często nie miałam pieniędzy na jedzenie – wtedy szłam do Caritasu po paczkę makaronu i konserwę.

Sąsiedzi patrzyli na mnie jak na trędowatą. Z jednej strony mieszkała pani Halina – emerytka, która codziennie o 6 rano waliła mi szczotką w ścianę, gdy dzieci za głośno się śmiały. Z drugiej strony pan Andrzej – samotny wdowiec, który nie odzywał się do nikogo poza swoim kotem.

Pewnego dnia wróciłam do domu i zobaczyłam kartkę przyklejoną do drzwi: „Proszę pilnować dzieci! To nie jest żadne przedszkole!” Zadrżały mi ręce ze złości i bezsilności.

Wieczorem poszłam zapukać do pani Haliny.
– Przepraszam, jeśli dzieci przeszkadzają… Staram się je uciszać.
– Pani Magdo! – syknęła staruszka. – Ja tu mieszkam od czterdziestu lat! Tu zawsze był spokój! A teraz wrzaski od rana do nocy! Może powinna się pani zastanowić nad swoim życiem?
– Proszę pani… Ja naprawdę robię co mogę…
– Każdy tak mówi! A potem patologia się szerzy!

Zamknęła mi drzwi przed nosem.

Następnego dnia dostałam wezwanie do opieki społecznej – ktoś zgłosił, że dzieci są zaniedbane i głodne. Pani urzędniczka patrzyła na mnie przez okulary z wyższością.
– Pani Magdo, czy dzieci mają co jeść?
– Tak… Staram się…
– A ojciec dzieci?
– Nie interesuje się nimi.
– To może powinna pani rozważyć dom dziecka?

Wyszłam stamtąd roztrzęsiona i upokorzona.

Wieczorem usiadłam na łóżku i zaczęłam płakać. Kuba podszedł do mnie i przytulił się mocno.
– Mamo, nie płacz… Ja będę grzeczny…
– Kochanie… To nie twoja wina…

Przez kolejne tygodnie żyliśmy jak na bombie zegarowej. Każdy dzień był walką o przetrwanie: rachunki za prąd, czynsz, jedzenie… Czasem myślałam o tym, żeby po prostu wyjść i już nie wrócić.

Wtedy wydarzyło się coś niespodziewanego.

Pewnego wieczoru usłyszałam pukanie do drzwi. Otworzyłam – stał pan Andrzej z drugiego mieszkania.
– Przepraszam… Czy mogę wejść?
– Oczywiście…
Usiadł przy stole i przez chwilę milczał.
– Słyszałem dziś, jak pani płakała… Wie pani, ja też kiedyś straciłem wszystko. Żonę, pracę… Myślałem nawet o najgorszym.
Spojrzałam na niego zdziwiona.
– Ale wie pani co? Zawsze jest ktoś, kto poda rękę. Nawet jeśli to tylko sąsiad zza ściany.
Wyciągnął z torby paczkę pierogów i słoik ogórków.
– Proszę… Dla dzieci.
Łzy napłynęły mi do oczu.
– Dziękuję…

Od tego dnia Andrzej zaczął coraz częściej zaglądać do nas – czasem przynosił zakupy, czasem po prostu siadał przy stole i słuchał moich zwierzeń. Dzieci go polubiły – Kuba mówił na niego „dziadek Andrzej”.

Pani Halina też jakby złagodniała – pewnego dnia przyniosła nam ciasto drożdżowe i powiedziała:
– Wie pani… Ja też kiedyś byłam sama z dzieckiem. Może bym pomogła czasem przy Kubie i Zosi?

Powoli zaczynałam wierzyć, że jeszcze może być dobrze.

Po kilku miesiącach dostałam pracę w szkolnej stołówce – niewiele płacili, ale to była stała praca i ubezpieczenie zdrowotne dla dzieci. Paweł pojawił się raz – chciał zabrać Kubę na weekend do swojej nowej partnerki. Kuba wrócił smutny i powiedział:
– Mamo, tam jest ładnie, ale ja wolę być z tobą.

Z czasem zaczęłam czuć się silniejsza. Z Andrzejem zaprzyjaźniłam się tak bardzo, że po roku poprosił mnie o rękę. Nie od razu się zgodziłam – bałam się zaufać komukolwiek po tym wszystkim.
Ale Andrzej był cierpliwy.
– Magda… Wiem, że boisz się zaufać ludziom. Ale ja cię nie skrzywdzę.
Patrzył mi prosto w oczy i wiedziałam, że mówi prawdę.

Dziś jesteśmy rodziną – ja, Andrzej, Kuba i Zosia oraz kot Mruczek (prezent od Andrzeja dla dzieci). Pani Halina została naszą „przyszywaną babcią”.

Czasem wieczorem siadam przy oknie i patrzę na światła miasta. Myślę o tym wszystkim, co przeszłam i pytam siebie: czy każda rana naprawdę kiedyś się zabliźnia? Czy można jeszcze komuś zaufać po tym wszystkim? Co wy o tym sądzicie?