Miesiąc na spakowanie życia – historia o rodzinie, zdradzie i dorosłości

— Masz miesiąc na opuszczenie mojego mieszkania! — usłyszałam od teściowej, a jej głos odbił się echem w mojej głowie, jakby ktoś właśnie wydał na mnie wyrok. Stałam w kuchni, z rękami mokrymi od zmywania naczyń, a ziemia pod stopami zaczęła się chwiać. To nie był żart. To nie była kłótnia o drobiazgi. To był koniec wszystkiego, co znałam.

Nazywam się Marta Zielińska. Mam trzydzieści lat, męża – Pawła i dwuletnią córeczkę Hanię. Przez ostatnie dwa lata mieszkaliśmy u jego matki, Barbary. Zawsze powtarzała, że traktuje mnie jak własną córkę. Pomagała przy dziecku, gotowała obiady, czasem nawet zostawiała nam na stole czekoladę „na poprawę humoru”. Byłam jej wdzięczna, bo moi rodzice mieszkali daleko, a ja czułam się tu prawie jak w domu.

Ale tego wieczoru wszystko się zmieniło. Barbara weszła do kuchni z miną, której nigdy wcześniej u niej nie widziałam – zimną, stanowczą, obcą.

— Mamo…? — Paweł spojrzał na nią z niedowierzaniem. — O co chodzi?

— O to, że mam już dość. Chcę mieć swoje życie. Chcę odpocząć. Macie miesiąc na wyprowadzkę. — Jej słowa były jak lodowaty prysznic.

— Ale… przecież… — zaczęłam, ale przerwała mi gestem ręki.

— Marta, nie chcę się kłócić. Pomogłam wam tyle, ile mogłam. Teraz czas na waszą dorosłość.

Poczułam gulę w gardle. Przez chwilę miałam ochotę rzucić talerzem o podłogę i wykrzyczeć wszystko, co we mnie siedziało: strach, żal, poczucie zdrady. Ale tylko stałam i patrzyłam na Pawła, który spuścił wzrok.

Wieczorem próbowałam z nim rozmawiać.

— Paweł, nie możemy tak po prostu odejść! Nie mamy gdzie pójść! Moja pensja ledwo starcza na żłobek dla Hani, twoja praca jest niepewna…

— Marta, mama ma rację — powiedział cicho. — Może to czas, żebyśmy zaczęli żyć na własny rachunek.

— Ty naprawdę jej bronisz? — zapytałam z niedowierzaniem.

— Nie bronię… Po prostu… Może ona też ma swoje granice? — wzruszył ramionami i wyszedł do drugiego pokoju.

Przez kolejne dni atmosfera w domu była gęsta jak śmietana przed ubiciem. Barbara zachowywała się tak, jakby nic się nie stało – gotowała obiady, rozmawiała z Hanią, oglądała seriale. Ale między nami wisiało coś ciężkiego i niewypowiedzianego.

Moja mama zadzwoniła po kilku dniach.

— Córeczko, co się dzieje? Słyszałam od cioci Eli, że coś u was nie tak…

— Mamo… Barbara nas wyrzuca — wyszeptałam i pierwszy raz od lat rozpłakałam się do słuchawki.

— Jak to wyrzuca?! Przecież macie dziecko! — krzyknęła mama. — Nie możecie przyjechać do nas?

— Mamo… Ty sama masz dwupokojowe mieszkanie i opiekujesz się tatą po udarze… Nie damy rady się tam zmieścić.

— Ale przecież Paweł ma połowę tego mieszkania po ojcu! — dodała nagle.

— To tylko teoria… Wszystko jest na Barbarę. Paweł nigdy nie chciał walczyć o swoje.

Mama westchnęła ciężko.

Wieczorem usiadłam z Barbarą przy kuchennym stole.

— Mogę zapytać… dlaczego teraz? Dlaczego tak nagle?

Spojrzała na mnie długo i powoli upiła łyk herbaty.

— Marta… Ja już nie mam siły być matką dla wszystkich. Chcę być tylko sobą. Przez lata wszystko robiłam dla Pawła. Teraz chcę mieć ciszę. Chcę mieć miejsce tylko dla siebie. Nie chcę być babcią-niańką ani sponsorką waszego życia.

— Ale my nigdy nie prosiliśmy cię o pieniądze!

— Może nie wprost… Ale czułam się zobowiązana. A teraz już nie chcę.

Wyszłam stamtąd z poczuciem upokorzenia i bezradności. Przez kolejne dni szukałam mieszkań do wynajęcia – kawalerki w blokach z wielkiej płyty, pokoje w starych kamienicach pachnących wilgocią i wspomnieniami dawnych lokatorów. Wszystko było za drogie albo za daleko od pracy i żłobka.

Paweł coraz częściej wychodził wieczorami „na spacer”, wracał późno i unikał rozmów. Czułam się coraz bardziej samotna – jakbym była niewidzialna dla wszystkich wokół.

Pewnego dnia Hania dostała gorączki. Zostawiłam ją z Barbarą na dwie godziny, bo musiałam pilnie jechać do pracy. Gdy wróciłam, Barbara czekała na mnie w przedpokoju.

— Marta, mówiłam jasno: nie jestem nianią! Jeśli chcesz zostawiać dziecko pod moją opieką, to musisz mi płacić albo znaleźć kogoś innego!

Patrzyłam na nią z niedowierzaniem.

— To twoja wnuczka!

— Tak, ale ja już swoje dzieci wychowałam!

Wtedy coś we mnie pękło. Spakowałam kilka rzeczy Hani do plecaka i wyszłam na spacer po osiedlu. Siedziałam na ławce pod blokiem i płakałam tak długo, aż Hania zasnęła mi na kolanach.

Zadzwoniłam do mojej przyjaciółki Magdy.

— Magda… Ja już nie mam siły…

— Przyjedź do mnie na kilka dni — powiedziała bez wahania. — Mam wolny pokój po bracie. Prześpisz się, odpoczniesz, pomyślisz co dalej.

Przeniosłyśmy się do Magdy następnego dnia. Paweł nawet nie zapytał gdzie idziemy – tylko rzucił „odezwij się wieczorem”.

U Magdy poczułam pierwszy raz od miesięcy spokój. Hania bawiła się z jej kotem, ja mogłam spokojnie wypić kawę i popatrzeć przez okno bez strachu o kolejną awanturę.

Po tygodniu Paweł przyszedł do nas wieczorem.

— Marta… Przepraszam cię za wszystko — powiedział cicho. — Nie umiem walczyć z mamą. Zawsze robiłem to, czego chciała… Ale teraz widzę, że muszę coś zmienić.

Popatrzyłam na niego długo.

— Paweł… Ja już nie wiem czy potrafię ci zaufać. Zostawiłeś mnie samą w najgorszym momencie naszego życia.

Milczał długo.

— Spróbujmy razem znaleźć mieszkanie… Proszę cię…

Zgodziłam się – bardziej dla Hani niż dla siebie. Wynajęliśmy małą kawalerkę na obrzeżach miasta – ciasną, z odpadającym tynkiem i sąsiadami zza ściany słuchającymi disco polo do północy. Ale to było nasze miejsce.

Barbara przestała dzwonić. Czasem tylko wysyłała SMS-a „Pozdrów Hanię”. Nie przyszła nawet na jej trzecie urodziny.

Dziś mija rok od tamtego dnia. Nadal boli mnie serce na myśl o tym wszystkim – o tym jak łatwo można zostać wyrzuconym z czyjegoś życia bez ostrzeżenia; jak trudno jest być dorosłym naprawdę; jak bardzo boli samotność nawet wtedy, gdy wokół są ludzie.

Czasem pytam siebie: czy Barbara miała rację? Czy lepiej jest żyć dla siebie niż dla innych? A może rodzina to tylko złudzenie bezpieczeństwa?

A wy… co byście zrobili na moim miejscu?