Mąż uznał mnie za kiepską panią domu po rozmowie z mamą – historia polskiej rodziny, która rozpadła się przez stereotypy
– Znowu nie umyłaś podłogi w kuchni? – głos mojego męża, Pawła, rozległ się w przedpokoju zanim jeszcze zdążyłam zdjąć buty po powrocie z pracy. W ręku trzymał telefon, a na ekranie świeciło się imię „Mama”. Zamarłam. Wiedziałam już, że czeka mnie kolejny wieczór pełen pretensji i porównań do jego rodzicielki.
Mam na imię Agata. Mam trzydzieści dwa lata, pracuję jako księgowa w jednej z warszawskich firm. Z Pawłem poznaliśmy się na studiach – był wtedy cichy, trochę nieśmiały, ale miał w sobie coś, co przyciągało. Przez pierwsze dwa lata naszego związku wszystko wydawało się idealne. Dopiero po ślubie, gdy zamieszkaliśmy razem w dwupokojowym mieszkaniu na Bródnie, zaczęły wychodzić na jaw różnice, których wcześniej nie dostrzegałam.
Paweł pochodzi z małego miasta pod Radomiem. Jego mama, pani Grażyna, od zawsze była dla niego wzorem kobiety – perfekcyjna pani domu, która codziennie gotowała dwudaniowy obiad, prasowała koszule i nigdy nie narzekała. Przynajmniej tak twierdził Paweł. Ja wychowałam się w Warszawie, w rodzinie, gdzie mama pracowała na dwa etaty, a tata gotował lepiej niż większość restauracji. Dla mnie podział obowiązków był czymś naturalnym.
Pierwsze tygodnie po ślubie były jak zły sen. Każda drobnostka urastała do rangi tragedii. Jeśli zostawiłam kubek na stole – Paweł kręcił głową i mówił: „U mojej mamy zawsze było czysto”. Gdy wracałam późno z pracy i zamawiałam pizzę zamiast gotować – słyszałam: „Mama nigdy nie dawała mi gotowców”.
Najgorsze przyszło pewnego piątkowego wieczoru. Byłam wykończona po całym tygodniu zamkniętym w tabelkach Excela. Marzyłam tylko o gorącej kąpieli i ciszy. Zamiast tego Paweł czekał na mnie w kuchni z miną kata.
– Musimy porozmawiać – zaczął chłodno. – Dzwoniłem do mamy. Powiedziała mi, że powinnaś bardziej się starać. Że dom to twoja wizytówka. Że jak tak dalej pójdzie, to nigdy nie będziemy mieli dzieci, bo ty nawet o siebie nie potrafisz zadbać.
Zrobiło mi się ciemno przed oczami. – Paweł, czy ty siebie słyszysz? – zapytałam drżącym głosem. – Pracuję tyle samo co ty! Czy twoja mama wie, ile godzin spędzam w biurze?
– To nie jest ważne – odparł bez cienia współczucia. – Kobieta powinna dbać o dom. Tak mnie wychowano.
Wtedy coś we mnie pękło. Przez kolejne dni chodziłam jak cień samej siebie. Próbowałam rozmawiać z Pawłem, tłumaczyć mu, że czasy się zmieniły, że podział obowiązków to nie fanaberia, tylko konieczność. On jednak był nieugięty.
Sytuację pogarszały cotygodniowe wizyty pani Grażyny. Wpadała bez zapowiedzi, rozglądała się krytycznie po mieszkaniu i rzucała kąśliwe uwagi:
– Ojej, firanki już dawno nie były prane…
– Agatko, może pokażę ci przepis na prawdziwy rosół?
– U nas w domu nigdy nie było kurzu na półkach.
Paweł patrzył na nią z podziwem i powtarzał: „Widzisz? Tak powinna wyglądać prawdziwa gospodyni”.
Czułam się coraz bardziej osaczona. Moja własna matka próbowała mnie pocieszać przez telefon:
– Córeczko, nie daj sobie wejść na głowę! To twój dom!
Ale ja byłam już tak zmęczona walką o każdy drobiazg, że zaczęłam unikać nawet jej.
Pewnego dnia wróciłam do domu wcześniej niż zwykle. Usłyszałam rozmowę Pawła z jego matką przez telefon:
– Mamo, ona naprawdę nie potrafi ogarnąć mieszkania… Ja już nie wiem, co robić…
– Synku, musisz być stanowczy! Jak jej nie nauczysz teraz, to potem będzie za późno!
Weszłam do pokoju bez pukania.
– Może zamiast mnie obgadywać za plecami, porozmawiasz ze mną? – rzuciłam ostro.
Paweł spojrzał na mnie jakby zobaczył ducha.
– Agata… To nie tak…
– Właśnie tak! – przerwałam mu. – Mam dość bycia ocenianą przez ciebie i twoją mamę! Jeśli chcesz mieć żonę-robotę, to znajdź sobie kogoś innego!
Wybiegłam z mieszkania i przez godzinę błąkałam się po parku Bródnowskim. Płakałam jak dziecko. W głowie kłębiły mi się myśli: czy naprawdę jestem taka beznadziejna? Czy to ze mną jest coś nie tak?
Kolejne dni były jeszcze gorsze. Paweł przestał się do mnie odzywać. W domu panowała lodowata cisza. Jedyną osobą, która próbowała ze mną rozmawiać była moja młodsza siostra Ola.
– Aga, musisz postawić granice! Albo on się ogarnie, albo będziesz całe życie służącą!
Zebrałam się na odwagę i zaproponowałam Pawłowi kompromis:
– Słuchaj, możemy podzielić obowiązki po równo. Ja gotuję trzy razy w tygodniu, ty dwa razy. Sprzątamy razem w weekendy.
On spojrzał na mnie jak na kosmitkę.
– To nie jest normalne! U mnie w domu zawsze kobieta zajmowała się wszystkim!
Wtedy powiedziałam coś, czego sama się po sobie nie spodziewałam:
– To może ja rzucę pracę i zostanę idealną panią domu? Ale wtedy ty utrzymujesz nas obu.
Paweł aż się zakrztusił kawą.
– Zwariowałaś? Nie będę ci płacił za siedzenie w domu!
To był moment przełomowy. Zrozumiałam wtedy, że nigdy nie będę dla niego wystarczająca. Że zawsze będzie porównywał mnie do swojej matki i oczekiwał niemożliwego.
Zaczęły się awantury o wszystko: o rozrzucone skarpetki (jego!), o niedomyte naczynia (moje!), o rachunki (wspólne!). Każda rozmowa kończyła się kłótnią lub obrażaniem się na kilka dni.
Pewnego dnia Paweł rzucił:
– Może powinniśmy się rozstać…
Poczułam ulgę zamiast strachu.
– Może powinniśmy – odpowiedziałam spokojnie.
Spakowałam walizkę i przeniosłam się do Oli na kilka tygodni. Mama przyjechała do Warszawy i pomogła mi stanąć na nogi.
– Jesteś silna – powiedziała mi pewnego wieczoru. – Nie pozwól nikomu wmówić sobie, że jesteś gorsza tylko dlatego, że nie spełniasz cudzych oczekiwań.
Dziś mija pół roku od naszego rozstania. Paweł wrócił do mamy pod Radomiem. Ja wynajmuję kawalerkę na Pradze i pierwszy raz od dawna czuję spokój.
Czasem nachodzi mnie myśl: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy gdybym bardziej starała się być „idealną gospodynią”, byłabym szczęśliwsza? Ale potem patrzę na siebie w lustrze i wiem jedno: wolę być sobą niż żyć w cudzym cieniu.
Czy naprawdę szczęście kobiety musi być mierzone ilością wypolerowanych blatów i ilością ugotowanych obiadów? A może czas najwyższy przestać spełniać cudze marzenia i zacząć żyć własnym życiem?