Mam 60 lat, żyję sama i taka starość mnie zaskoczyła. Historia Marii z Gdańska

Zegar wybił dziewiętnastą, a ja po raz kolejny usiadłam przy kuchennym stole, wpatrując się w telefon. Cisza. Ani jednego powiadomienia. W oknie odbijała się moja twarz – starsza niż ją pamiętam, z siwymi włosami i oczami, w których coraz częściej gości smutek. Mam na imię Maria. Mam 60 lat i mieszkam sama w trzypokojowym mieszkaniu na Zaspie w Gdańsku. Kiedyś ten dom tętnił życiem – śmiechem dzieci, zapachem pieczonego sernika, gwarem rodzinnych kłótni i pogodzeń. Dziś słyszę tylko tykanie zegara i szum tramwajów za oknem.

Nie tak wyobrażałam sobie starość. Zawsze powtarzałam córce: „Kinga, rodzina to jest najważniejsze. Pamiętaj, żeby dbać o bliskich”. Synowi, Bartkowi, mówiłam: „Nie zapominaj o matce, kiedy będziesz miał swoje życie”. Uśmiechali się wtedy pobłażliwie – jakby nie wierzyli, że kiedyś naprawdę będę ich potrzebować.

Mój mąż, Andrzej, zmarł nagle pięć lat temu. Zawał. Zostawił mnie samą z całym tym domem i wspomnieniami, które teraz bolą bardziej niż cokolwiek innego. Przez pierwsze miesiące dzieci przychodziły często – pomagali mi ogarnąć papiery po śmierci Andrzeja, robili zakupy, czasem zostawali na obiad. Ale potem… życie ich porwało. Kinga ma dwójkę dzieci i męża pracującego za granicą – wiecznie zabiegana, wiecznie zmęczona. Bartek mieszka na drugim końcu miasta z żoną i synkiem – zawsze coś wypada.

Pamiętam zeszłoroczną Wigilię. Ugotowałam barszcz, ulepiłam pierogi z kapustą i grzybami – tak jak lubią. Przyszła tylko Kinga z dziećmi. Jej mąż zadzwonił w ostatniej chwili: „Mamo, nie damy rady przyjechać, dzieci chore”. Bartek nawet nie zadzwonił – wysłał SMS-a: „Przepraszam mamo, nie dam rady dziś być”. Siedziałam przy stole sama, patrząc na puste talerze i płacząc w milczeniu.

Czasem próbuję rozmawiać z dziećmi o tym, jak się czuję. Ostatnio zadzwoniłam do Kingi:
– Cześć córeczko… Może wpadniecie w weekend? Upiekę szarlotkę.
– Mamo, nie dam rady. Kuba ma trening piłki nożnej, a ja muszę zawieźć Zosię na balet. Może za dwa tygodnie?
– Dobrze… – odpowiedziałam cicho.

Bartek też coraz rzadziej odbiera telefon. Kiedy już się odezwie, rozmowa jest szybka:
– Cześć mamo! Wszystko dobrze? Muszę lecieć do pracy, oddzwonię później.
Ale nie oddzwania.

Najgorsze są święta i weekendy. Wtedy samotność boli najbardziej. Wychodzę czasem na spacer do parku Reagana – patrzę na rodziny z dziećmi, młode matki pchające wózki, starsze panie rozmawiające ze swoimi córkami. Zazdroszczę im tej bliskości. Czasem spotykam sąsiadkę z klatki obok – panią Irenę.
– Pani Mario, jak tam dzieci?
– Dobrze… – kłamię przez zaciśnięte gardło.
Bo wstyd mi przyznać się do tego, że jestem sama.

Próbowałam znaleźć sobie zajęcie – zapisałam się na Uniwersytet Trzeciego Wieku. Przez chwilę było lepiej – nowe znajomości, wycieczki do teatru, wspólne warsztaty kulinarne. Ale nawet tam czułam się obco. Większość kobiet przychodziła parami albo z córkami. Ja byłam sama. Po kilku miesiącach przestałam chodzić.

Czasem myślę o tym, żeby wyjechać gdzieś daleko – może do sanatorium? Ale boję się zostawić mieszkanie bez opieki. Boję się też tej pustki po powrocie.

Najbardziej boli mnie to, że dzieci traktują mnie jak obowiązek do odhaczenia na liście spraw do załatwienia. Kiedy proszę Bartka o pomoc przy wymianie żarówki:
– Mamo, poproś sąsiada albo kogoś z administracji! Ja naprawdę nie mam czasu.
A przecież kiedyś to ja byłam dla nich wszystkim – gotowałam obiady, szykowałam kanapki do szkoły, siedziałam nocami przy łóżku, kiedy mieli gorączkę.

Zdarzały się też większe konflikty. Rok temu pokłóciłam się z Kingą o opiekę nad wnukami:
– Mamo, możesz zostać z dziećmi przez cały tydzień? Muszę wyjechać służbowo.
– Kinga… ja też mam swoje sprawy…
– Jakie sprawy? Przecież ty siedzisz całymi dniami w domu! Nie rozumiem cię!
Poczułam wtedy taki żal i bezsilność…

Bartek natomiast zarzucił mi kiedyś podczas rodzinnego obiadu:
– Mamo, przestań się obrażać! My mamy swoje życie! Nie możesz ciągle oczekiwać, że będziemy u ciebie codziennie!
Zrobiło mi się przykro. Czy naprawdę tak trudno znaleźć godzinę w tygodniu dla matki?

Czasem myślę o tym wszystkim nocami – leżę w łóżku i wspominam dawne czasy: wakacje nad morzem w Jastrzębiej Górze, rodzinne grille na działce pod Kartuzami, śmiech dzieci biegających po ogrodzie. Wtedy czułam się potrzebna i kochana.

Teraz jestem tylko dodatkiem do ich życia – kimś, o kim przypomina się przy okazji świąt albo gdy trzeba pomóc przy wnukach.

Próbowałam rozmawiać o tym z koleżankami – każda ma podobnie. Jedna mówi:
– Moja córka dzwoni tylko wtedy, gdy potrzebuje pieniędzy na wnuczka.
Inna:
– Syn zapomniał o moich urodzinach drugi rok z rzędu.
To chyba znak naszych czasów – wszyscy gdzieś pędzą, a starsi zostają sami ze swoimi myślami.

Czasem próbuję coś zmienić – zapraszam dzieci na obiad, dzwonię częściej niż powinnam. Ale coraz częściej czuję się jak intruz w ich życiu.

Dziś znów siedzę przy stole i patrzę na telefon. Może zadzwonią? Może ktoś zapyta: „Mamo, jak się czujesz?”
Ale wiem już, że nie mogę na to liczyć.

Może powinnam nauczyć się żyć sama ze sobą? Może powinnam znaleźć nowy sens życia?

A Wy? Czy też czujecie się czasem niewidzialni dla własnej rodziny? Czy starość zawsze musi boleć tak bardzo?