Mam 38 lat, jestem singielką i nie mam dzieci — i wiesz co, jestem całkowicie szczęśliwa!
Wszystko zaczęło się od awantury przy świątecznym stole. Mama, z twarzą czerwoną od emocji, rzuciła sztućce na talerz i powiedziała: — Karolina, ile jeszcze będziesz czekać? Masz 38 lat! Kiedy w końcu przyprowadzisz do domu jakiegoś porządnego chłopa?
Ojciec tylko westchnął, a moja młodsza siostra, Marta, przewróciła oczami i uśmiechnęła się pod nosem. Wszyscy patrzyli na mnie, jakbym była jakimś nieudanym projektem rodzinnym. Zamiast odpowiedzieć, wstałam od stołu i wyszłam na balkon. Zimny grudniowy wiatr owiał mi twarz, ale nie czułam chłodu. Czułam tylko narastającą frustrację.
Nazywam się Karolina Majewska. Mam 38 lat, mieszkam w Warszawie, jestem singielką i nie mam dzieci. I — choć trudno w to uwierzyć mojej rodzinie — jestem naprawdę szczęśliwa.
Moje życie nie zawsze było takie spokojne. Wychowałam się w małym miasteczku pod Radomiem, gdzie każdy znał każdego, a plotki rozchodziły się szybciej niż zapach świeżo pieczonego chleba z piekarni pana Staszka. Od dziecka słyszałam: „Karolinka, będziesz świetną żoną”, „Karolinka, twoje miejsce jest przy rodzinie”.
Ale ja zawsze chciałam czegoś więcej. Po maturze wyjechałam na studia do Warszawy. Rodzice byli dumni, ale też przerażeni. Mama płakała na dworcu: — Tylko nie zapomnij o nas, dziecko.
Nie zapomniałam. Ale pokochałam wolność.
Pierwsze lata w stolicy były trudne. Wynajmowałam pokój z dwiema dziewczynami — Anią i Justyną. Pracowałam na pół etatu w kawiarni, żeby mieć na czynsz. Studiowałam psychologię, bo chciałam pomagać ludziom — choć wtedy sama potrzebowałam pomocy. Były noce, kiedy płakałam w poduszkę z tęsknoty za domem i poczuciem winy.
Ale potem przyszła siła. Zdałam wszystkie egzaminy, dostałam się na staż w poradni rodzinnej. Tam zobaczyłam, jak wiele kobiet żyje nie swoim życiem — bo tak wypada, bo rodzina naciska, bo „co ludzie powiedzą”.
Miałam kilka związków. Najdłuższy z Michałem trwał trzy lata. Był czuły, ambitny, ale chciał mieć dzieci „na już”. Ja nie byłam gotowa. Kiedy powiedziałam mu o swoich wątpliwościach, usłyszałam:
— Karolina, ty chyba nigdy nie dorośniesz.
Rozstaliśmy się w ciszy. Bolało mnie to długo, ale potem poczułam ulgę.
Z czasem zaczęłam zarabiać coraz lepiej. Dziś prowadzę własną praktykę psychologiczną i współpracuję z fundacją wspierającą kobiety po rozwodach. Mam swoje dwupokojowe mieszkanie na Mokotowie — urządzone po mojemu: dużo książek, zielone rośliny, zdjęcia z podróży po Azji i Europie.
Każdy dzień zaczynam od kawy na balkonie i krótkiej medytacji. Potem praca — czasem do późnego wieczora. Lubię to, co robię. Lubię pomagać innym kobietom odzyskać głos.
Ale rodzina tego nie rozumie.
— Karolina, przecież ty jesteś sama! — powtarza mama przez telefon co tydzień.
— Mamo, nie jestem sama. Mam przyjaciół, mam siebie.
— Ale to nie to samo! — krzyczy.
Siostra Marta ma już dwójkę dzieci i męża — Piotrka. Mieszkają w domu po dziadkach pod Radomiem. Często słyszę od niej:
— Ty to masz dobrze! Możesz spać do dziesiątej, jeździć gdzie chcesz… Ja bym tak nie mogła.
Ale potem dodaje:
— Czasem ci zazdroszczę tej wolności.
Najtrudniejsze są rodzinne spotkania. Wszyscy pytają o „tego jedynego”, o dzieci, o plany na przyszłość. Kiedy odpowiadam, że jestem szczęśliwa tak jak jest, patrzą na mnie z politowaniem albo niedowierzaniem.
Pewnego dnia podczas imienin cioci Zosi wybuchła prawdziwa burza:
— Karolina, ty chyba jesteś egoistką! — rzuciła ciotka Basia.
— Dlaczego? — zapytałam spokojnie.
— Bo myślisz tylko o sobie! Dzieci to sens życia!
— A jeśli dla mnie sensem życia jest coś innego? — odpowiedziałam cicho.
Wszyscy zamilkli.
Po tej rozmowie długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok i myślałam: czy naprawdę jestem egoistką? Czy muszę mieć dzieci i męża, żeby być wartościową osobą?
Następnego dnia zadzwoniła do mnie Ania — dawna współlokatorka:
— Karola, pamiętasz jak marzyłyśmy o podróży do Włoch?
— Jasne!
— To może teraz?
I pojechałyśmy. Przez dwa tygodnie jeździłyśmy pociągami po Toskanii, piłyśmy wino pod słońcem Florencji i śmiałyśmy się do łez.
Wróciłam silniejsza. Zrozumiałam jedno: szczęście to nie jest coś narzuconego przez innych. To wybór.
Oczywiście są dni samotności. Wieczory, kiedy wracam do pustego mieszkania i słyszę tylko tykanie zegara. Ale wtedy dzwonię do przyjaciółki albo idę na spacer nad Wisłę. Czasem płaczę — bo każdy ma prawo do smutku.
Największy kryzys przyszedł dwa lata temu, gdy zachorowała mama. Diagnoza: rak piersi. Świat mi się zawalił. Przez kilka miesięcy jeździłam co tydzień do rodzinnego domu — gotowałam obiady, sprzątałam, trzymałam ją za rękę podczas chemii.
Wtedy usłyszałam od niej coś niezwykłego:
— Karolinko… przepraszam cię za wszystko. Chciałam dla ciebie dobrze… Ale widzę teraz, że jesteś silna i szczęśliwa po swojemu.
Płakałyśmy razem.
Mama wyzdrowiała. Nasza relacja się zmieniła — jest więcej czułości i mniej oczekiwań.
A ja? Nadal jestem singielką bez dzieci. Mam swoje pasje: czytam książki historyczne, uczę się włoskiego, jeżdżę rowerem po Mazurach. Pomagam innym kobietom uwierzyć w siebie.
Czasem spotykam się z mężczyznami — ale nie szukam już nikogo „na siłę”. Jeśli kiedyś pojawi się ktoś wyjątkowy — dobrze. Jeśli nie — też dobrze.
Ostatnio podczas rodzinnej kolacji tata powiedział:
— Karolina… jesteśmy z ciebie dumni.
A mama dodała:
— Najważniejsze to być szczęśliwym człowiekiem.
Może w końcu zrozumieli?
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy naprawdę trzeba mieć rodzinę według schematu, by być spełnioną kobietą? Czy można być szczęśliwą po swojemu?
A Ty? Jak myślisz — czy szczęście musi wyglądać tak samo dla każdego?