Małżeństwo przez przypadek: Jak bielizna i upór zmieniły moje życie – historia Bartka i Kingi

— Bartek, przysięgam, jeśli jeszcze raz rzucisz tymi kluczami, to wychodzę i nie wracam! — krzyknęła Kinga, stojąc w progu naszego dwupokojowego mieszkania na warszawskim Bródnie. Klucze odbiły się od ściany i z łoskotem wpadły pod szafkę. W tej samej chwili zadzwonił mój telefon. To była moja matka.

— Bartek, czy ty wiesz, co się dzieje? Twoja teściowa już dzwoniła do mnie trzy razy! — zaczęła bez przywitania. — Co ty jej znowu zrobiłeś?

Zacisnąłem powieki. Nie miałem już siły na te rodzinne przepychanki. Wszystko zaczęło się od głupiego żartu. Tego wieczoru, kiedy jeszcze nie byliśmy małżeństwem, zadzwoniłem do Kingi.

— Zakładaj szybko majtki i wychodź! Za pięć minut będę pod twoją klatką! — rzuciłem do słuchawki, myśląc, że ją rozbawię.

— Skąd wiesz, że chodzę po mieszkaniu bez nich? — odpowiedziała cicho, a ja zamarłem. Przez chwilę nie wiedziałem, czy żartuje, czy mówi poważnie.

— No przecież powiedziałeś…
— A ty nie wiedziałaś? Ja ogólnie widzę wszystkich, z którymi rozmawiam — próbowałem brnąć dalej w żart.

— Kłamiesz!
— Nie. A teraz trzymasz słuchawkę w jednej ręce, a drugą… przykrywasz się.
— OJEJ!

Rozłączyła się. Pięć minut później znów zadzwoniła.

— Cześć… to ja… coś się połączenie zerwało.
— Jesteś pewna, że te koronkowe ci pasują? — rzuciłem z uśmiechem.
— OJEJ!

Znowu cisza. Dwie godziny później dostałem SMS-a: „No to jak teraz wyglądam?”

Nie wiedziałem, co odpisać. W końcu napisałem: „Wychodzę!”

Dziesięć minut później byłem pod jej drzwiami. Dzwoniłem długo. Nikt nie otwierał. W końcu pchnąłem drzwi — były otwarte. W środku cisza, półmrok, ani żywej duszy. Ledwo zdążyłem pomyśleć, że to jakaś pułapka, gdy do pokoju wbiegli dwaj faceci w mundurach ochrony osiedla.

— Panie, co pan tu robi?!
— Ja… do Kingi…
— A Kinga jest twoją żoną?

Zatkało mnie. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. W końcu wydukałem:

— Jeszcze nie…

Zabrali mnie na portiernię. Okazało się, że alarm włączył się przez „nieautoryzowany dostęp”. Kinga nie odbierała telefonu. Siedziałem tam dwie godziny, aż w końcu ochroniarz zaproponował partyjkę w karty. Przegrałem ostatnie dwie dychy i butelkę wódki.

Wyszedłem na klatkę schodową z miną ofiary losu. Na parkingu stał samochód Kingi. Siedziała za kierownicą i patrzyła prosto przed siebie. Udawałem, że jej nie widzę. Minąłem auto i wszedłem do innej klatki. Po chwili usłyszałem jej głos:

— Bartek! Co ty wyprawiasz?

Odwróciłem się powoli.

— Chciałem cię przeprosić…
— Za co? Za to, że narobiłeś mi wstydu na całym osiedlu?

Nie odpowiedziałem. Wróciłem do domu i wyłączyłem telefon.

Rano miałem piętnaście nieodebranych połączeń od matki i siedem od Kingi. Włączyłem automatyczną sekretarkę: „Dzień dobry! Jestem w szpitalu. Jeśli przeżyję — na pewno oddzwonię.”

Później dowiedziałem się od wspólnego znajomego, że Kinga obdzwoniła wszystkie szpitale w Warszawie. Nic nie ustaliwszy, jeździła po izbach przyjęć. A potem ktoś ją zobaczył na mieście — zapłakaną i zdeterminowaną.

Telefony ucichły na dwa dni. Trzeciego dnia zadzwonił mój przyjaciel Michał:

— Bartek! Słuchaj, zapraszam cię na wesele!
— Kto panna młoda? — już wszystko przeczuwałem.
— No… Kinga.
— Aha… Dobra, przyjdę.
— Weź dowód osobisty. Może świadka zabraknie!

Do ślubu zostało dwadzieścia cztery godziny. Najdłuższa doba mojego życia. Wspominałem wszystko: nasze kłótnie o pierdoły, jej upór przy wyborze firanek do kuchni, moje wieczne spóźnienia i jej łzy po każdej rodzinnej awanturze.

Wieczorem zadzwoniła moja matka:

— Bartek… czy ty naprawdę chcesz to zrobić?
— Mamo… nie wiem już nic.
— Ona cię zniszczy tym swoim charakterem!
— Może właśnie tego mi trzeba?

W nocy nie spałem ani minuty. Rano spojrzałem w lustro i powiedziałem sobie: „Bądź facetem. Przetrwaj do końca.”

Przed urzędem stanu cywilnego tłoczyło się czterdzieści osób — rodzina Kingi i moja. Jej matka patrzyła na mnie jak na przestępcę. Mój ojciec milczał zaciśniętymi ustami.

Weszliśmy do sali. Zagrał Mendelssohn — ten kat męskich nerwów. Urzędniczka zaczęła wymieniać nasze imiona:

— Bartosz Jan Nowak… Kinga Maria Zielińska…

Zaniemówiłem. Dwie minuty później byłem żonaty.

Na weselu było wszystko: łzy mojej matki („Synku, jeszcze możesz uciec!”), toast ojca Kingi („Obyś był lepszym mężem niż zięciem!”), kłótnia mojej siostry z jej kuzynką o to, kto pierwszy zatańczy z panem młodym.

Później, gdy zostaliśmy sami w hotelowym pokoju, Kinga spojrzała mi prosto w oczy:

— No i co? Zadowolony?
— Bardzo… — odpowiedziałem szczerze. — Tylko… gdybym nie przyszedł, co byś zrobiła?
— Nie martw się. Zamówiłam wesele na twoje nazwisko.

Śmialiśmy się przez łzy.

Ale prawdziwe życie zaczęło się dopiero po ślubie. Codzienność była daleka od bajki: kredyt na mieszkanie, wieczne pretensje teściowej („Kinga mogła mieć lepszego!”), moja matka wypominająca każdą złotówkę wydaną na nasz ślub („A mówiłam ci!”), kłótnie o rachunki za prąd i o to, kto wyniesie śmieci.

Najgorsze przyszło po roku: Kinga straciła pracę w korporacji przez redukcję etatów. Ja zarabiałem jako grafik freelancer — raz było lepiej, raz gorzej.

Pewnego wieczoru wróciłem do domu i zobaczyłem ją siedzącą na podłodze w kuchni, płaczącą nad rachunkiem za gaz.

— Bartek… ja już nie daję rady…
Usiadłem obok niej i objąłem ją ramieniem.
— Przetrwamy to razem — powiedziałem cicho.

Ale nie było łatwo. Teściowa zaczęła przychodzić codziennie z zakupami i radami:

— Kinga, powinnaś była wyjść za Pawła! On ma własną firmę!
Kinga milczała ze łzami w oczach.
Moja matka dzwoniła codziennie:
— Synku, może wrócisz do domu? Tu zawsze masz miejsce!
Odpowiadałem coraz krócej:
— Mamo, jestem żonaty!

W końcu wybuchliśmy oboje podczas jednej z kłótni o pieniądze:

— Ty zawsze musisz mieć rację! — krzyczała Kinga.
— Bo ty nigdy nie słuchasz! — odkrzyknąłem.
Trzasnąłem drzwiami i wyszedłem na klatkę schodową.
Po godzinie wróciłem — ona siedziała na kanapie z podkrążonymi oczami.
Usiadłem obok niej bez słowa i po prostu ją przytuliłem.

Minęły dwa lata od tamtego przypadkowego ślubu. Nadal mamy długi, nadal kłócimy się o pierdoły i nadal nasze rodziny próbują nami sterować. Ale nauczyliśmy się jednego: rozmawiać ze sobą naprawdę szczerze — nawet jeśli boli.

Czasem myślę: gdyby nie tamten głupi żart o bieliźnie i upór Kingi… czy dziś byłbym szczęśliwy? Czy przypadek może być początkiem prawdziwej miłości?

A wy? Czy wierzycie w przypadki – czy może wszystko jest zapisane gdzieś wyżej?