Krzyżyk na sercu, nowe życie w dłoniach – historia Elżbiety z Olsztyna
Wszystko zaczęło się od trzaśnięcia drzwiami. – Mamo, nie wierzę, że to robisz! – krzyknęła moja córka, Julia, rzucając kluczami na komodę. Stałam w przedpokoju z walizką w ręku, a serce waliło mi jak młotem. Synowie, Paweł i Michał, patrzyli na mnie z niedowierzaniem i czymś, co bolało bardziej niż gniew – z rozczarowaniem.
– Elżbieta, czy ty naprawdę chcesz zostawić wszystko dla jakiegoś faceta? – Paweł mówił cicho, ale każde słowo cięło jak brzytwa. – Po tylu latach? Po tym wszystkim?
Nie odpowiedziałam. W głowie miałam tylko jedno: jeśli teraz się cofnę, już nigdy nie będę miała odwagi zawalczyć o siebie.
Nie zawsze byłam taka odważna. Przez większość życia byłam tą „porządną Elką z Olsztyna”, która nigdy nie sprawiała problemów. Wyszłam za mąż za Andrzeja zaraz po maturze – bo tak wypadało, bo rodzice byli dumni, bo on był „dobrą partią”. Pracowałam w szkole jako nauczycielka biologii, prowadziłam dom, rodziłam dzieci. Andrzej był dobrym człowiekiem – tak mówili wszyscy. Ale nikt nie widział, jak potrafił zniknąć na całe weekendy „do kolegów”, jak potrafił milczeć przez dni całe, jakby mnie nie było.
Z czasem przestałam pytać, przestałam marzyć. Dzieci rosły, a ja żyłam ich życiem: wywiadówki, obiady, korki z matematyki, pierwsze miłości, złamane serca. Andrzej coraz częściej wracał późno i coraz częściej czułam od niego alkohol. Kiedy próbowałam rozmawiać, machał ręką: – Przesadzasz, Elka. Wszyscy faceci czasem muszą się napić.
Pewnej nocy wrócił pobity. Zasłonił twarz ręką i powiedział tylko: – Nie pytaj. Zrozumiałam wtedy, że nie jestem już nawet powierniczką jego sekretów. Byłam tylko tłem.
Kiedy Andrzej zachorował na raka wątroby, opiekowałam się nim do końca. Dzieci były już na studiach. Odeszłam od siebie zupełnie – byłam tylko pielęgniarką i kucharką. Po jego śmierci zostałam sama w dużym mieszkaniu na Jarotach. Dzieci przyjeżdżały coraz rzadziej.
Przez dwa lata żyłam jak cień. Rano herbata z cytryną, potem spacer do sklepu po bułki i mleko. Wieczorami telewizor grał do pustych ścian.
Aż pewnego dnia zadzwoniła do mnie koleżanka ze szkoły: – Elka, idziemy na dancing do „Pod Żaglami”. Nie możesz całe życie siedzieć w domu!
Poszłam. I tam poznałam Marka.
Marek był wdowcem po pielęgniarce ze szpitala wojewódzkiego. Miał ciepłe oczy i śmiał się tak głośno, że cała sala patrzyła tylko na niego. Zaprosił mnie do tańca przy pierwszym utworze – „Zabiorę nas” Korteza. Zatańczyliśmy trzy piosenki pod rząd.
– Dawno nie widziałem tak pięknej kobiety – powiedział mi na ucho.
Roześmiałam się nerwowo. – Chyba pomylił pan stoliki.
– Nie sądzę – odpowiedział poważnie.
Zaczęliśmy się spotykać. Najpierw na kawie w „Cukierence”, potem na spacerach nad jeziorem Ukiel. Marek był inny niż Andrzej – słuchał mnie uważnie, pamiętał o moich imieninach, przynosił kwiaty bez okazji.
Po kilku miesiącach zaproponował: – Elżbieto, zamieszkajmy razem. Mam dom pod Olsztynem, ogród i psa. Nie chcę już być sam.
Bałam się jak nigdy wcześniej. Co powiedzą dzieci? Co powie rodzina? Przecież wdowa powinna być wierna pamięci męża…
Zebrałam się na odwagę i powiedziałam dzieciom podczas niedzielnego obiadu:
– Chciałabym wam kogoś przedstawić…
Zapadła cisza.
– Mamo… ty żartujesz? – Julia spojrzała na mnie jak na obcą osobę.
– To jest Marek. Jest dla mnie bardzo ważny.
Paweł odsunął talerz i wstał od stołu:
– Ja tego nie rozumiem! Tato nie leży jeszcze dwa lata w grobie! Jak możesz?!
Michał milczał przez całą rozmowę. Dopiero później napisał mi SMS-a: „Nie wiem, co o tym myśleć”.
Przez kolejne tygodnie czułam się jak trędowata. Dzieci przestały dzwonić codziennie. Julia napisała mi długi list: „Nie poznaję cię. Zawsze byłaś naszą opoką. Teraz zachowujesz się jak nastolatka”.
Płakałam nocami w poduszkę. Marek widział mój ból:
– Elżbieta… jeśli chcesz wrócić do dzieci…
– Nie! – przerwałam mu gwałtownie. – Całe życie robiłam wszystko dla innych. Teraz chcę choć raz zrobić coś dla siebie.
Wprowadziłam się do Marka pod koniec września. Było zimno i padał deszcz ze śniegiem. W nowym domu pachniało świeżo malowanymi ścianami i kawą z ekspresu.
Przez pierwsze tygodnie dzieci nie odezwały się ani słowem. Tylko sąsiadka z bloku napisała mi kartkę: „Elka, trzymam za ciebie kciuki”.
W listopadzie zadzwoniła Julia:
– Mamo… czy mogę przyjechać?
Przyjechała z narzeczonym i wielkim bukietem róż.
– Przepraszam – powiedziała przez łzy. – Bałam się cię stracić.
Potem zadzwonił Michał:
– Mamo… tęsknię za tobą.
Paweł najdłużej trzymał dystans. Dopiero kiedy urodziła mu się córka i poprosiłam go o spotkanie w parku:
– Wiesz… chyba rozumiem, że każdy ma prawo do szczęścia – powiedział cicho.
Dziś minęły trzy lata od tamtego dnia, gdy zamknęłam za sobą drzwi mieszkania na Jarotach i postawiłam wszystko na jedną kartę.
Mam ogród pełen tulipanów i psa o imieniu Felek. Marek codziennie rano robi mi kawę i mówi: „Dzień dobry, piękna”. Dzieci przyjeżdżają na obiady w niedzielę, wnuczka biega po trawie.
Czasem patrzę w lustro i pytam samą siebie: czy miałabym odwagę zrobić to jeszcze raz? Czy każda kobieta ma prawo do własnego szczęścia – nawet jeśli musi za to zapłacić samotnością przez chwilę?
A wy? Czy potrafilibyście postawić wszystko na jedną kartę dla własnego szczęścia?