Kiedy wszystko się wali: Moja walka o nadzieję, gdy życie nie daje wytchnienia

— Mamo, dlaczego płaczesz? — głos Oliwki rozdarł ciszę mojego pokoju jak nóż. Nie miałam siły odpowiedzieć. Leżałam na boku, wpatrzona w ścianę, zaciśnięte powieki piekły od łez. W głowie dudniło mi tylko jedno: „Nie dam już rady. To koniec.”

Oliwka stała w drzwiach z pluszowym króliczkiem pod pachą. Miała siedem lat i oczy pełne troski, których nie powinno mieć żadne dziecko. — Mamo, proszę, powiedz coś — szepnęła.

Chciałam jej powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, ale nie potrafiłam kłamać. Bo jak mogło być dobrze, skoro mój świat rozpadł się na kawałki?

Jeszcze rok temu byłam inną osobą. Miałam męża, pracę w urzędzie miasta i kredyt na mieszkanie, który wydawał się wtedy czymś normalnym. Michał był moim wsparciem — tak myślałam. Ale potem przyszły zwolnienia. Najpierw ja straciłam pracę, potem Michał zaczął wracać coraz później do domu. Zaczęły się kłótnie o pieniądze, o dzieci, o wszystko.

Pewnego wieczoru usłyszałam jego telefon. Wiadomość od „Agnieszki z pracy”: „Tęsknię za tobą. Kiedy znowu się zobaczymy?” Serce mi stanęło. Przez kilka dni udawałam, że nic nie wiem. Ale potem nie wytrzymałam.

— Michał, kim jest Agnieszka? — zapytałam drżącym głosem.

Spojrzał na mnie z irytacją. — Przesadzasz. To tylko koleżanka.

— Nie wierzę ci — powiedziałam cicho.

Wybuchł śmiechem. — Ty zawsze musisz coś wymyślać! Może sama powinnaś się ogarnąć, zamiast mnie kontrolować?

Kilka tygodni później wyprowadził się do niej. Zostawił mnie z dwójką dzieci i ratami kredytu, których nie miałam z czego spłacać.

Zaczęła się walka o przetrwanie. Każdego dnia budziłam się z lękiem: czy dziś odetną nam prąd? Czy będę miała co dać dzieciom na śniadanie? Próbowałam znaleźć pracę — bezskutecznie. Wszędzie słyszałam: „Ma pani za małe doświadczenie”, „Nie szukamy nikogo na pół etatu”.

Mama pomagała jak mogła, ale sama miała niewiele. Ojciec zmarł kilka lat temu na raka. Brat mieszkał w Anglii i miał własne problemy.

Najgorsze były wieczory. Kiedy dzieci spały, siadałam na podłodze w kuchni i płakałam w milczeniu. Czułam się jak cień człowieka.

Pewnej nocy zadzwoniła do mnie sąsiadka, pani Teresa.

— Aniu, widzę cię przez okno. Jesteś blada jak ściana. Przyjdź do mnie na herbatę.

Nie chciałam nikogo widzieć, ale poszłam. Siedziałyśmy przy stole, a ona nalała mi gorącej herbaty z malinami.

— Wiem, że jest ci ciężko — powiedziała cicho. — Ale musisz walczyć dla dzieci. One mają tylko ciebie.

Zaczęłam płakać jeszcze bardziej.

— Nie dam rady…

— Dasz — przerwała mi stanowczo. — Ja też byłam sama z dwójką dzieci po śmierci męża. Myślałam, że nie przeżyję tego bólu. Ale przetrwałam. Ty też przetrwasz.

Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. Myśli kłębiły mi się w głowie: „Może rzeczywiście muszę walczyć? Może jeszcze coś dobrego mnie czeka?”

Następnego dnia poszłam do urzędu pracy po raz kolejny. Tym razem trafiłam na panią Ewę, która spojrzała na mnie uważnie.

— Ma pani doświadczenie w administracji? — zapytała.

— Tak… Pracowałam cztery lata w urzędzie miasta.

— Mamy ofertę w szkole podstawowej jako sekretarka. To nie jest dużo pieniędzy, ale może pani spróbować?

Poczułam pierwszy promyk nadziei od miesięcy.

Zaczęłam pracować w szkole. Było ciężko — dzieci chorowały, musiałam biegać między pracą a domem, czasem zostawać po godzinach za grosze. Ale miałam poczucie celu.

Michał dzwonił rzadko. Czasem przysyłał alimenty, czasem nie. Kiedy próbowałam z nim rozmawiać:

— Nie mam teraz czasu, Anka! — rzucał przez telefon i rozłączał się.

Dzieci tęskniły za ojcem. Oliwka pytała:

— Dlaczego tata nas nie odwiedza?

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.

Z czasem nauczyłam się prosić o pomoc — sąsiadki odbierały dzieci ze szkoły, mama gotowała obiady na kilka dni do przodu. Powoli zaczynałam oddychać pełniej.

Ale pewnego dnia dostałam pismo z banku: „Zaległość w spłacie kredytu hipotecznego przekroczyła trzy miesiące.”

Serce mi stanęło. Bałam się stracić dach nad głową.

Poszłam do prawnika w punkcie bezpłatnej pomocy prawnej.

— Proszę napisać do banku prośbę o restrukturyzację kredytu — poradził mi młody mecenas.

Napisałam list drżącą ręką. Czekałam dwa tygodnie na odpowiedź.

W końcu zadzwoniła konsultantka:

— Pani Anno, bank zgadza się na zawieszenie spłat na trzy miesiące i wydłużenie okresu kredytowania.

Poczułam ulgę tak wielką, że aż usiadłam na podłodze i zaczęłam się śmiać przez łzy.

Dziś minął rok od tamtej nocy, kiedy chciałam zniknąć z tego świata. Nadal jest ciężko — Michał nie wrócił, długi nie zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ale mam pracę i dzieci przy sobie. Czasem nawet potrafię się uśmiechnąć bez udawania.

Wieczorami patrzę na śpiącą Oliwkę i Bartka i myślę: „Może to właśnie jest siła? I czy naprawdę trzeba mieć wszystko poukładane, żeby być szczęśliwym?”