Gdy rodzina puka do drzwi: historia niedzielonego spadku na trzech (wersja alternatywna)

Wszystko zaczęło się od dźwięku dzwonka do drzwi – tego samego, który przez lata oznaczał wizytę babci z ciepłym sernikiem albo cioci z naręczem plotek. Tym razem jednak, kiedy w sobotni poranek usłyszałam ten dźwięk, poczułam ścisk w żołądku. Wiedziałam, że to nie będzie zwykła wizyta.

Otworzyłam drzwi i zobaczyłam moją siostrę, Magdę, z mężem Pawłem oraz brata, Artura, który już od progu miał minę, jakby przyszedł na pogrzeb. Za nimi stała mama – cicha, blada, z oczami pełnymi łez. Wszyscy weszli do środka bez słowa.

– No to co? – odezwał się Paweł, zanim jeszcze zdążyłam zamknąć drzwi. – Będziemy dzielić ten majątek czy jak?

Zamarłam. Babcia zmarła tydzień temu. Zostawiła nam mieszkanie na Pradze, trochę biżuterii i – co najważniejsze – dom w Międzylesiu, do którego wszyscy mieliśmy sentyment. To tam spędzaliśmy każde lato, tam nauczyłam się jeździć na rowerze i tam pierwszy raz pocałowałam chłopaka pod jabłonią.

– Może najpierw usiądziemy? – zaproponowałam, próbując opanować drżenie głosu.

Usiedliśmy przy stole w kuchni. Mama nalała herbaty, ale nikt nie miał ochoty pić. Magda zaczęła pierwsza:

– Słuchajcie, ja uważam, że dom powinien zostać w rodzinie. Najlepiej, żebyśmy go nie sprzedawali. Może ktoś z nas tam zamieszka?

Artur prychnął:

– Jasne! A kto będzie płacił za remont? Dach przecieka, ogrzewanie do wymiany. Ty się na to piszesz?

– Może byśmy go wynajęli? – zaproponowałam nieśmiało.

Paweł spojrzał na mnie z politowaniem:

– Wynajmiesz dom za miastem? Kto to weźmie? Lepiej sprzedać i podzielić kasę po równo.

Mama siedziała cicho, bawiąc się obrączką babci.

– Babcia chciała, żebyśmy się nie kłócili – powiedziała cicho. – Pisała o tym w liście…

– Listu nie ma w testamencie! – przerwał jej Artur. – Jest tylko akt notarialny. Wszystko po równo.

Wiedziałam już wtedy, że to będzie wojna.

Przez kolejne tygodnie spotykaliśmy się co sobotę. Każde spotkanie kończyło się awanturą. Magda płakała, Artur trzaskał drzwiami, a Paweł liczył pieniądze na kalkulatorze w telefonie.

Pewnego dnia mama przyszła do mnie wieczorem.

– Marto…

Tak mam na imię. Marta.

– Marto, ja nie chcę tych pieniędzy. Chcę tylko mieć gdzie przyjechać na Wszystkich Świętych i zapalić świeczkę pod jabłonią.

Objęłam ją mocno.

– Mamo, ja też… Ale oni nie odpuszczą.

I nie odpuścili.

Artur zaczął grozić sądem. Magda przestała odbierać moje telefony. Paweł napisał mi SMS-a: „Albo sprzedajemy wszystko i dzielimy po równo, albo idę do adwokata”.

Wtedy wydarzyło się coś, czego nikt się nie spodziewał. Pewnej nocy ktoś wybił szybę w domku w Międzylesiu. Sąsiadka zadzwoniła do mnie o szóstej rano:

– Pani Marto! Ktoś się włamał! Policja już była!

Pojechałam tam z mamą. W środku panował bałagan – rozrzucone zdjęcia rodzinne, potłuczone filiżanki po babci, porwane firanki. Poczułam łzy napływające do oczu.

– To pewnie jakieś dzieciaki – powiedziała mama drżącym głosem.

Ale ja wiedziałam swoje. Ktoś chciał nas nastraszyć albo pokazać, że dom bez właściciela jest niczyj.

Po tym incydencie Artur zadzwonił pierwszy raz od tygodni.

– Marta… Może jednak sprzedamy ten dom? Boję się, że ktoś go spali albo zajmie na dziko.

– A może byś tam zamieszkał? – zapytałam z nadzieją.

Zaśmiał się gorzko:

– Ja? Z moją żoną? Ona nawet na działkę nie chce jeździć!

W końcu doszło do spotkania u notariusza. Siedzieliśmy wszyscy w jednej sali – ja, Magda z Pawłem, Artur i mama. Notariusz czytał testament babci:

„Wszystko dzielę po równo między moje dzieci i wnuki. Proszę tylko o jedno: żebyście pamiętali o sobie nawzajem.”

Magda zaczęła płakać. Artur patrzył w okno. Paweł już wyciągał kalkulator.

Podpisaliśmy papiery. Dom poszedł na sprzedaż za śmieszne pieniądze – był do generalnego remontu. Mieszkanie na Pradze podzieliliśmy między siebie. Biżuterię babci mama rozdała wnuczkom – pierścionek dostała moja córka Zosia, kolczyki Magdy córka Ola.

Kiedy wszystko było już załatwione, poczułam pustkę. Nie chodziło o pieniądze – chodziło o to, że coś się skończyło bezpowrotnie.

Kilka miesięcy później spotkaliśmy się na grobie babci w Międzylesiu. Stałam z mamą pod jabłonią i patrzyłam na rodzeństwo rozmawiające ze sobą jak obcy ludzie.

– Warto było? – zapytała mama cicho.

Nie odpowiedziałam jej wtedy. Do dziś nie wiem, czy warto było walczyć o dom, czy lepiej było odpuścić dla świętego spokoju.

Czasem myślę: czy rodzina to tylko wspólna krew i majątek? Czy może coś więcej? Co wy byście zrobili na moim miejscu?