Dlaczego walczyłem o opiekę nad synem po rozwodzie – i co to naprawdę znaczy być ojcem

– Nie zabierzesz mi go! – krzyknęła Marta, trzymając mocno za rękę naszego syna, Stasia. Stałem w progu mieszkania, z walizką w jednej ręce i pluszowym misiem w drugiej. Mój świat właśnie się rozpadał, a ja czułem się jak intruz we własnym domu.

Wiedziałem, że ten dzień nadejdzie. Od miesięcy nasze małżeństwo wisiało na włosku – kłótnie o wszystko: pieniądze, czas dla siebie, wychowanie Stasia. Ale nigdy nie sądziłem, że to ja będę tym, który wyjdzie ostatni, zostawiając za sobą nie tylko żonę, ale i syna. W Polsce to przecież oczywiste: dzieci zostają z matką. Ojciec? Może przyjdzie w weekend.

Ale ja nie byłem gotów na rolę weekendowego taty. Staś był moim całym światem. To ja uczyłem go jeździć na rowerze, to ja czytałem mu wieczorem bajki, kiedy Marta siedziała z laptopem w kuchni. Wiedziałem, że ona go kocha – ale wiedziałem też, że jej miłość jest inna. Bardziej wymagająca, mniej czuła.

Pamiętam pierwszą rozmowę z adwokatem. – Panie Piotrze, szanse są niewielkie – powiedziała mecenas Nowak. – Sąd rodzinny prawie zawsze przyznaje opiekę matce. Musiałby pan udowodnić, że żona jest niewydolna wychowawczo albo że dziecku grozi krzywda.

Ale przecież nie o to chodziło! Nie chciałem oczerniać Marty. Chciałem tylko być ojcem na pełen etat. Chciałem, żeby Staś miał wybór.

Rozprawa była jak zły sen. Marta płakała przed sądem, opowiadając o mojej rzekomej nieobecności i skupieniu na pracy. Jej matka – teściowa, z którą nigdy się nie dogadywałem – zeznawała, że jestem nerwowy i nieodpowiedzialny. Sędzia patrzył na mnie z pobłażaniem.

– Czy jest pan świadomy, jak trudne jest samotne wychowywanie dziecka? – zapytał mnie w pewnym momencie.

– Tak – odpowiedziałem. – Ale jestem gotów się tego podjąć.

Nie uwierzyli mi. Przyznali Marcie pełną opiekę, a mnie – dwa weekendy w miesiącu i jeden dzień w tygodniu. Staś miał wtedy pięć lat.

Pierwsze miesiące po rozwodzie były piekłem. Staś płakał przy każdym rozstaniu. Marta zaczęła ograniczać nasze kontakty pod byle pretekstem: przeziębienie, wyjazd do babci, zajęcia dodatkowe. Czułem się bezsilny. Pisałem pisma do sądu, prosiłem o mediacje. Bez skutku.

W pracy przestałem być sobą. Koledzy patrzyli na mnie ze współczuciem albo z lekką pogardą – jakby bycie samotnym ojcem było czymś wstydliwym. Mama powtarzała: – Piotrek, odpuść sobie. Tak już jest w tym kraju.

Ale ja nie potrafiłem odpuścić.

Pewnego dnia Staś zadzwonił do mnie wieczorem.
– Tato… mama powiedziała, że już mnie nie kochasz, bo nie mieszkasz z nami.

Serce mi pękło. Pojechałem pod ich blok i czekałem godzinę pod oknem Stasia, aż zobaczył mnie przez firankę i pomachał mi ręką. Wtedy postanowiłem walczyć dalej.

Zacząłem zbierać dowody: zdjęcia z naszych wspólnych wyjazdów, świadectwa przedszkolanek, które widziały nas razem na placu zabaw. Rozmawiałem z psychologiem dziecięcym, który napisał opinię o naszej więzi.

Kolejna rozprawa była jeszcze trudniejsza. Marta była wściekła.
– Chcesz mi zabrać dziecko? Po tym wszystkim?
– Nie chcę ci go zabierać! Chcę być jego ojcem!

Sędzia poprosił Stasia o rozmowę z psychologiem sądowym. Mój syn powiedział jedno zdanie, które zapamiętam do końca życia:
– Chciałbym mieszkać trochę u mamy i trochę u taty.

To wystarczyło, by sąd przyznał nam opiekę naprzemienną.

Myślałem, że to koniec walki. Że teraz będzie już tylko lepiej.

Myliłem się.

Marta zaczęła utrudniać kontakty: spóźniała się z przekazaniem Stasia, wymyślała choroby, podburzała syna przeciwko mnie. Staś był coraz bardziej zagubiony. Zaczął mieć problemy w szkole – zamykał się w sobie, przestał rozmawiać z rówieśnikami.

Pewnego dnia nauczycielka zadzwoniła do mnie:
– Panie Piotrze, Staś narysował dzisiaj dwa domy i siebie pośrodku… Płakał przez całą lekcję plastyki.

Zrozumiałem wtedy coś ważnego: nasza walka o dziecko stała się dla niego największym ciężarem.

Usiadłem z Martą przy stole po raz pierwszy od lat bez krzyków i pretensji.
– Musimy przestać walczyć – powiedziałem cicho. – Dla niego.

Zgodziła się na terapię rodzinną. To był początek długiej drogi do porozumienia.

Dziś Staś ma dziesięć lat. Nadal mieszka na zmianę u mnie i u Marty. Nie jest idealnie – czasem kłócimy się o drobiazgi, czasem wracają stare żale. Ale nauczyliśmy się rozmawiać bez ranienia siebie nawzajem.

Często słyszę od znajomych: „Po co ci to było? Przecież matka zawsze wie lepiej.”
A ja pytam: czy naprawdę? Czy ojciec nie może być równie dobrym rodzicem?

Patrzę na Stasia i wiem jedno: dzieci potrzebują obojga rodziców – nawet jeśli dorośli już dawno przestali się kochać.

Czy naprawdę musimy wybierać między matką a ojcem? A może najwyższy czas zacząć patrzeć na dobro dziecka ponad własne ambicje i uprzedzenia?