Ciężar, którego nie widać: Historia Marty z Nowej Huty

Wszystko zaczęło się od trzasku drzwi – tego jednego, głośnego dźwięku, który rozdarł ciszę mojego mieszkania w Nowej Hucie. Był listopadowy wieczór, deszcz bębnił w parapet, a ja siedziałam przy kuchennym stole, próbując zapanować nad drżeniem rąk. Mama znowu wyszła bez słowa po kolejnej kłótni. Zostawiła mnie samą z ojcem, który od lat nie umiał już rozmawiać inaczej niż podniesionym głosem albo milczeniem cięższym niż ołów.

– Marta, ile razy mam ci powtarzać? – wrzasnął zza ściany. – Nie będziesz mi tu rządzić! To mój dom!

Zacisnęłam powieki. Miałam wtedy dziewiętnaście lat i czułam się jak dziecko zamknięte w ciele dorosłej kobiety. Każdy dzień był walką – o spokój, o oddech, o to, by nie zwariować. W szkole byłam cicha, niewidzialna. W domu – jeszcze bardziej. Nauczyłam się chodzić na palcach, nie trzaskać drzwiami, nie śmiać się zbyt głośno. Nawet płakać nauczyłam się bezgłośnie.

Pamiętam tamten wieczór jakby wydarzył się wczoraj. Ojciec przyszedł do kuchni, spojrzał na mnie z pogardą i rzucił:

– Znowu siedzisz przy tym telefonie? Nic z ciebie nie będzie.

Chciałam odpowiedzieć, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Zamiast tego wstałam i wyszłam na klatkę schodową. Tam spotkałam sąsiadkę, panią Halinę, która zawsze pachniała lawendą i miała dla mnie dobre słowo.

– Dziecko, wszystko w porządku? – zapytała cicho.

Skinęłam głową, choć miałam ochotę wybuchnąć płaczem. Ale nie mogłam – przecież nie wypadało pokazywać słabości.

Wróciłam do mieszkania późno w nocy. Mama siedziała na kanapie z papierosem w dłoni. Spojrzała na mnie zmęczonym wzrokiem.

– Przepraszam – szepnęła. – Nie umiem już inaczej.

Usiadłam obok niej. Przez chwilę milczałyśmy.

– Mamo… dlaczego on taki jest?

– Bo życie go złamało – odpowiedziała po długiej chwili. – Ale to nie znaczy, że ma prawo łamać nas.

Te słowa zostały ze mną na lata. Próbowałam je zrozumieć, ale wtedy wydawały mi się tylko pustym frazesem.

Następnego dnia w szkole nie mogłam się skupić. Nauczycielka matematyki, pani Zielińska, podeszła do mnie podczas przerwy.

– Marta, wszystko dobrze? Wyglądasz na bardzo zmęczoną.

– Tak, proszę pani – skłamałam.

Ale ona nie dała się zwieść.

– Jeśli chcesz porozmawiać… jestem tu.

Nie skorzystałam z tej propozycji. Wstydziłam się tego, co działo się w domu. Wydawało mi się, że to moja wina – że gdybym była lepsza, ładniejsza, mądrzejsza, ojciec by mnie kochał.

Wieczorami zamykałam się w swoim pokoju i pisałam pamiętnik. Tam mogłam być sobą – słabą, przestraszoną, ale prawdziwą. Pisałam o marzeniach: o tym, żeby kiedyś wyjechać z Nowej Huty, znaleźć pracę w Krakowie, wynająć kawalerkę i zacząć życie od nowa.

Ale rzeczywistość była inna. Po maturze nie dostałam się na studia dzienne – zabrakło mi kilku punktów. Ojciec był wściekły.

– Widzisz? Mówiłem! Do niczego się nie nadajesz!

Mama próbowała mnie pocieszać, ale sama była cieniem człowieka sprzed lat. Pracowała na dwie zmiany w sklepie spożywczym i coraz częściej znikała na całe noce u swojej siostry.

Zaczęłam pracować jako kelnerka w barze mlecznym na osiedlu Centrum B. Tam poznałam Pawła – chłopaka z sąsiedztwa, który miał uśmiech jak słońce po burzy i potrafił rozśmieszyć nawet wtedy, gdy świat walił mi się na głowę.

– Co taka smutna jesteś? – zapytał pewnego dnia.

Wzruszyłam ramionami.

– W domu ciężko…

– Chcesz pogadać?

I tak zaczęła się nasza znajomość. Paweł był pierwszą osobą, której odważyłam się opowiedzieć o tym, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami mojego mieszkania.

– Marta… to nie twoja wina – powiedział stanowczo. – Twój ojciec jest chory. Ty musisz żyć dla siebie.

Ale jak żyć dla siebie, kiedy całe życie uczono mnie być niewidzialną?

Pewnego dnia wróciłam do domu i zobaczyłam mamę płaczącą przy kuchennym stole. Ojciec krzyczał coś o pieniądzach i rachunkach za prąd.

– Dość! – krzyknęłam nagle. – Przestańcie!

Oboje spojrzeli na mnie zdziwieni. Nigdy wcześniej nie podniosłam głosu.

– Co ty sobie wyobrażasz? – syknął ojciec.

– Że mam prawo być szczęśliwa! – odpowiedziałam drżącym głosem.

Wybiegłam z mieszkania i pobiegłam do Pawła. Tamtej nocy nie wróciłam do domu.

Następnego dnia mama zadzwoniła do mnie rano:

– Gdzie jesteś?

– U Pawła… Nie wrócę dziś.

– Ojciec jest wściekły…

– Nie obchodzi mnie to już!

Po raz pierwszy poczułam ulgę. Przez kilka dni mieszkałam u Pawła i jego mamy, pani Grażyny. Było inaczej – spokojnie, cicho, bez awantur i strachu przed każdym krokiem.

Ale nie mogłam uciekać wiecznie. Wróciłam do domu po tygodniu. Ojciec milczał przez dwa dni, potem udawał, że nic się nie stało. Mama była jeszcze bardziej wycofana niż zwykle.

Zaczęły się plotki na osiedlu: że uciekłam do chłopaka, że jestem niewdzięczna córka. Pani Halina spojrzała na mnie któregoś dnia z wyrzutem:

– Marta… matka cię wychowała sama praktycznie! A ty tak ją zostawiasz?

Poczułam się winna jak nigdy wcześniej.

Przez kolejne miesiące żyłam jakby na dwa światy: jeden u Pawła – pełen śmiechu i nadziei; drugi w domu – pełen ciszy i wzajemnych pretensji. Mama coraz częściej chorowała; ojciec pił coraz więcej.

W końcu przyszedł ten dzień: mama trafiła do szpitala po ataku serca. Siedziałam przy jej łóżku i trzymałam ją za rękę.

– Przepraszam cię za wszystko… – wyszeptała słabym głosem.

– Mamo… ja też przepraszam…

Płakałyśmy razem pierwszy raz od lat.

Po jej śmierci zostałam sama z ojcem. Próbował udawać twardego, ale widziałam łzy w jego oczach nocami. Przez chwilę wydawało mi się nawet, że możemy zacząć od nowa… Ale on nie umiał już kochać inaczej niż przez ból i gniew.

Wyprowadziłam się do Pawła kilka miesięcy później. Zaczęliśmy nowe życie w małym mieszkaniu na Kurdwanowie. Było trudno – brakowało pieniędzy, czasem kłóciliśmy się o drobiazgi. Ale nigdy nie bałam się wracać do domu.

Czasem myślę o ojcu – czy kiedykolwiek żałował? Czy potrafiłby przeprosić? Czy ja potrafię mu wybaczyć?

Dziś wiem jedno: ciężar przeszłości nosi się długo, ale można nauczyć się oddychać mimo niego. Czy Wy też macie takie doświadczenia? Czy można naprawdę zostawić za sobą to, co boli najbardziej?