Cień nad rodzinnym stołem: Historia Agnieszki z Olsztyna

Drzwi trzasnęły tak głośno, że aż echo rozniosło się po klatce schodowej. Stałam na wycieraczce z walizką w ręku, a zza zamkniętych drzwi dobiegał jeszcze głos mojej córki: — Nie wracaj tu więcej! — krzyknęła. Wtedy poczułam, jakby ktoś wyrwał mi serce z piersi. Nazywam się Agnieszka Nowicka i jeszcze wczoraj byłam matką, babcią, żoną. Dziś jestem nikim.

Nie wiem, kiedy to wszystko zaczęło się psuć. Może wtedy, gdy po śmierci męża zostałam sama z dwójką dzieci — Martą i Pawłem. Byli moim całym światem. Pracowałam na dwa etaty w olsztyńskim szpitalu, żeby niczego im nie brakowało. Marta była cicha, zamknięta w sobie, Paweł — zawsze zbuntowany. Ale kochali mnie, a ja ich. Tak mi się przynajmniej wydawało.

Gdy Marta wyszła za mąż za Łukasza, cieszyłam się jej szczęściem. Pomagałam przy wnuczce, Zosi. Gotowałam obiady, odbierałam małą z przedszkola, sprzątałam mieszkanie, żeby Marta mogła odpocząć po pracy. Paweł wyjechał do Warszawy i kontakt z nim powoli się urywał. Zostałam sama z Martą i jej rodziną.

Pewnego dnia Marta wróciła do domu wcześniej niż zwykle. Zastała mnie w kuchni przy gotowaniu zupy dla Zosi.

— Mamo, musimy porozmawiać — powiedziała chłodno.

— Co się stało? — zapytałam zaniepokojona.

— Łukasz nie chce już, żebyś tu mieszkała. Ja… ja też mam dość. Ciągle się wtrącasz. Zosia jest rozpuszczona przez ciebie, a ja czuję się jak gość we własnym domu.

Zamarłam. Przecież wszystko robiłam dla nich! Czy naprawdę byłam taka zła?

— Przepraszam… — wyszeptałam. — Chciałam tylko pomóc.

— Wiem, ale to nie jest już twoje miejsce. Musisz się wyprowadzić.

Nie miałam dokąd pójść. Mój dom rodzinny został sprzedany po śmierci rodziców, a mieszkanie po mężu przepisałam na dzieci — chciałam im ułatwić start w życiu. Teraz zostałam bez niczego.

Przez kilka dni spałam u koleżanki z pracy, pani Haliny. Wstydziłam się powiedzieć komukolwiek o tym, co się stało. Każdego ranka budziłam się z nadzieją, że to tylko zły sen.

W końcu zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam do Pawła.

— Synku… czy mogłabym przyjechać do ciebie na kilka dni? — zapytałam drżącym głosem.

— Mamo, ja mam małe mieszkanie… I Justyna jest w ciąży… Nie wiem, czy to dobry pomysł — odpowiedział bez cienia współczucia.

Zrozumiałam wtedy, że jestem sama jak palec.

Wróciłam do Olsztyna i zaczęłam szukać pracy jako opiekunka osób starszych. Wynajęłam pokój u starszej pani Stefanii na Zatorzu. Każdego dnia patrzyłam przez okno na blok, w którym mieszkała Marta z rodziną i zastanawiałam się, czy kiedyś mnie odwiedzi.

Mijały tygodnie. Nikt nie dzwonił. Nawet na święta Bożego Narodzenia nie dostałam zaproszenia. Siedziałam sama przy stole z opłatkiem w ręku i łzami spływającymi po policzkach.

Pewnego dnia spotkałam Martę na rynku.

— Mamo… — zaczęła niepewnie.

— Czego chcesz? — zapytałam ostrożnie.

— Zosia pyta o ciebie… Może byś przyszła na jej urodziny?

Serce mi zadrżało. Chciałam pobiec do niej i przytulić ją mocno, ale coś mnie powstrzymało.

— Przyjdę — odpowiedziałam cicho.

Na urodzinach Zosia rzuciła mi się na szyję:

— Babciu! Dlaczego już z nami nie mieszkasz?

Spojrzałam na Martę i Łukasza. Ich twarze były napięte.

— Bo czasem dorośli muszą podjąć trudne decyzje — powiedziałam łamiącym się głosem.

Po imprezie Marta podeszła do mnie na klatce schodowej:

— Mamo… przepraszam za wszystko. Może spróbujemy jeszcze raz? Możesz wrócić na jakiś czas…

Popatrzyłam jej prosto w oczy:

— Nie chcę być ciężarem. Chcę być kochana, a nie tolerowana.

Odwróciłam się i wyszłam na zimny wiatr olsztyńskiej nocy. Po raz pierwszy poczułam ulgę zamiast bólu.

Dziś mieszkam sama w małym mieszkaniu socjalnym na Jarotach. Pracuję jako opiekunka i mam kilku znajomych w podobnej sytuacji. Czasem odwiedzam Zosię w szkole albo idziemy razem na lody. Z Martą rozmawiam rzadko — nasze relacje są chłodne, ale już nie bolą tak bardzo jak kiedyś.

Często zastanawiam się: czy można przebaczyć rodzinie wszystko? Czy lepiej nauczyć się żyć dla siebie? Może czasem trzeba pozwolić odejść tym, których kochamy najbardziej?