Chciałem ukarać żonę, lecz zostałem odtrącony – historia Bartosza z Wrocławia
Wszystko zaczęło się od trzaśnięcia drzwiami. Takiego, które rozdziera ciszę mieszkania i zostawia po sobie echo na długo. Stałem wtedy w przedpokoju, z torbą w ręku, a w mojej głowie kłębiły się myśli: „To ona mnie zawiodła. To ona powinna żałować.” Ale zamiast łez czy błagań usłyszałem tylko spokojny głos mojej żony: – Bartosz, jeśli chcesz odejść, droga wolna. Tylko pamiętaj, że mieszkanie jest na mnie.
Zamurowało mnie. Przez długie lata byłem przekonany, że to ja trzymam stery w naszym domu. Że to ja jestem głową rodziny, a ona powinna być wdzięczna za wszystko, co robię. Ale od kiedy Agata dostała awans w dużej firmie IT we Wrocławiu, wszystko się zmieniło. Z cichej, uległej dziewczyny stała się kobietą z własnym zdaniem. Przestała pytać mnie o zgodę na każdą pierdołę, zaczęła wracać później z pracy, a czasem nawet zapominała o moich ulubionych pierogach na niedzielny obiad.
Początkowo próbowałem to ignorować. Udawałem, że nie widzę jej zmęczenia, że nie słyszę tych cichych westchnień, gdy prosiłem o kawę czy prasowanie koszuli. Ale potem zaczęły się kłótnie. Najpierw o drobiazgi – kto wyniesie śmieci, kto odbierze naszą córkę Maję z przedszkola. Potem o pieniądze – bo przecież „teraz zarabiasz więcej ode mnie, to może ty zapłacisz za rachunki?”.
Pewnego wieczoru, gdy wróciłem z pracy i zobaczyłem ją przy komputerze, nawet nie podniosła wzroku. – Cześć – rzuciła tylko. – Maja już śpi. Jest coś do jedzenia w lodówce.
Zacisnąłem pięści. – To tak teraz będzie? – zapytałem ostro. – Ja haruję cały dzień, a ty nawet obiadu nie ugotujesz?
Spojrzała na mnie z chłodnym spokojem. – Bartosz, ja też pracuję. I to więcej niż osiem godzin dziennie. Może czas podzielić się obowiązkami?
Wtedy poczułem się upokorzony. Jakby ktoś podciął mi skrzydła. Przecież to ja miałem być tym silnym, tym zaradnym! W głowie zaczęły mi się rodzić myśli: „Pokażę jej! Niech zobaczy, jak to jest być samą!”
Zacząłem wracać coraz później do domu. Tłumaczyłem się nadgodzinami, choć tak naprawdę siedziałem w barze z kolegami albo jeździłem bez celu po mieście. Czasem nawet specjalnie nie odbierałem telefonu, żeby poczuła się zaniepokojona.
Ale Agata nie reagowała tak, jak oczekiwałem. Nie dzwoniła co chwilę, nie wypytywała gdzie jestem. Po prostu zajmowała się swoim życiem i Mają.
Wtedy pojawiła się ona – Sylwia z działu marketingu. Zawsze uśmiechnięta, zawsze gotowa wysłuchać moich żali przy kawie w biurze. Miała w sobie coś ciepłego i swojskiego – pachniała wanilią i domowym ciastem. Zaczęliśmy spotykać się po pracy pod pretekstem „projektów”, ale szybko przerodziło się to w coś więcej.
Sylwia była rozwódką z synem w podstawówce. Jej mieszkanie na Krzykach było pełne dziecięcych rysunków i zapachu świeżo upieczonego chleba. Tam czułem się doceniany – wystarczyło przynieść jej ulubioną kawę albo pomóc przy naprawie kranu, a patrzyła na mnie jak na bohatera.
Coraz częściej zostawałem u niej na noc, tłumacząc Agacie kolejne „delegacje”. A ona? Po prostu kiwała głową i mówiła: – Dobrze, tylko daj znać Majce przed snem.
W końcu postanowiłem „ukarać” Agatę za jej obojętność. Pewnego piątkowego wieczoru wróciłem do domu wcześniej niż zwykle i oznajmiłem:
– Mam dość! Odchodzę! Znalazłem kobietę, która mnie docenia! Ty tylko pracujesz i narzekasz!
Agata spojrzała na mnie bez emocji.
– Jeśli tak czujesz, to nie będę cię zatrzymywać. Ale pamiętaj: mieszkanie jest moje, a Maja zostaje ze mną.
Czekałem na łzy, na błagania… Nic takiego nie nastąpiło.
– Naprawdę ci na nas nie zależy? – zapytałem z niedowierzaniem.
– Zależało mi przez lata – odpowiedziała cicho – ale już nie mam siły walczyć z twoim ego.
Spakowałem rzeczy i pojechałem do Sylwii. Byłem pewien, że przyjmie mnie z otwartymi ramionami.
Ale tam też czekało mnie rozczarowanie.
– Bartosz… – powiedziała Sylwia, patrząc mi prosto w oczy – ja nie szukam kolejnego problemu do rozwiązania. Mam swoje życie i swoje dziecko. Nie chcę być twoją ucieczką od problemów.
– Ale przecież… My…
– My? – przerwała mi stanowczo. – Było miło, ale ja potrzebuję partnera, nie kogoś, kto ucieka przed własną rodziną.
Zostałem sam. W jednej chwili straciłem wszystko: dom, córkę i poczucie własnej wartości.
Przez kilka tygodni tułałem się po wynajmowanych pokojach i kanapach znajomych. Dzwoniłem do Agaty pod byle pretekstem: „Czy Maja nie zostawiła u mnie misia?”, „Może jednak pogadamy?”. Odpowiadała krótko i rzeczowo.
Moja matka była wściekła:
– Synu! Jak mogłeś zostawić rodzinę dla jakiejś baby?!
Ojciec tylko wzdychał:
– Sam sobie jesteś winien…
Próbowałem wrócić do Sylwii – bez skutku. Próbowałem przeprosić Agatę – usłyszałem tylko:
– Możesz widywać Maję w weekendy. Ale nasze życie już się rozeszło.
W pracy plotki rozchodziły się szybciej niż wirus grypy zimą. Koledzy patrzyli na mnie z politowaniem albo ukradkiem szeptali za plecami.
Najgorsze były wieczory – te długie godziny samotności w pustym pokoju na wynajmie na Ołbinie. Czasem płakałem jak dziecko.
Pewnego dnia spotkałem Agatę przypadkiem w Biedronce. Była z Mają, obie śmiały się do siebie przy kasie samoobsługowej.
Podszedłem niepewnie:
– Może pójdziemy razem na lody?
Agata spojrzała na mnie łagodnie:
– Bartosz… Dla Mai możesz być ojcem zawsze. Ale dla mnie już nie jesteś partnerem.
Wróciłem do pustego mieszkania i długo patrzyłem w sufit.
Dziś wiem jedno: chciałem ukarać żonę za to, że przestała być zależna ode mnie. Chciałem ją zranić tak bardzo, żeby wróciła skruszona… A zostałem sam ze swoim żalem i poczuciem klęski.
Czy naprawdę można wygrać wojnę w rodzinie? Czy warto udowadniać swoją rację kosztem tych, których kochamy najbardziej? Może czasem lepiej nauczyć się słuchać… zanim będzie za późno?