Blizny zdrady – historia Ewy z podpoznańskiej wsi

Zanim jeszcze zdążyłam wytrzeć łzy po kolejnej kłótni z matką, zadzwonił telefon. Był wieczór, a ja stałam przy kuchennym stole w naszym starym domu pod Poznaniem, z rękami zanurzonymi w zimnej wodzie. – Ewa, kochanie, to ciocia Danuta – usłyszałam w słuchawce głos, który zawsze kojarzył mi się z dzieciństwem i zapachem drożdżowego ciasta. – Cześć, ciociu – odpowiedziałam, choć już czułam, że ta rozmowa nie przyniesie nic dobrego. – Słuchaj, Wiktor dostał pracę w Poznaniu. Czy mógłby się u was zatrzymać na kilka tygodni? Wiesz, zanim znajdzie coś swojego…

Zacisnęłam powieki. To już czwarty raz w tym roku. Najpierw kuzynka z dziećmi, potem brat cioteczny z narzeczoną, teraz Wiktor. – Ciociu, nie wiem… Mamy teraz ciężki czas… – zaczęłam nieśmiało. – Ewa, przecież zawsze mogliśmy na was liczyć! – przerwała mi z wyrzutem. – Jesteśmy rodziną!

Rodzina. To słowo przez całe życie było dla mnie święte. Rodzice powtarzali: „Ewuniu, rodzina jest najważniejsza. Pomagaj, bo dobro wraca.” I pomagałam. Po studiach wróciłam do domu, żeby opiekować się chorą babcią. Zrezygnowałam z pracy w Warszawie, bo mama nie radziła sobie sama. Przez lata byłam pielęgniarką dla wszystkich: babci, dziadka, potem taty po udarze. Kiedy kuzynka straciła mieszkanie po rozwodzie, przyjęliśmy ją z dziećmi na pół roku. Gdy brat cioteczny miał problemy z alkoholem, to ja jeździłam po niego na komisariat i stawiałam go na nogi.

Ale kiedy przyszła moja kolej na prośbę o pomoc, wszystko się zmieniło.

Pamiętam ten dzień jak dziś. Siedziałam z mamą w poczekalni szpitala onkologicznego w Poznaniu. Lekarz wyszedł z gabinetu i spojrzał na mnie poważnie: – Pani Ewo, wyniki są jednoznaczne. Rak piersi. Musimy działać natychmiast.

Świat zawirował. Mama zaczęła płakać, a ja czułam tylko pustkę i strach. Wiedziałam jedno: nie dam rady sama. Leczenie było drogie, a nasze oszczędności stopniały już dawno przez choroby taty i babci.

– Musimy poprosić rodzinę o wsparcie – powiedziałam mamie wieczorem przy herbacie.
– Oni zawsze mogli liczyć na nas – dodała cicho.

Napisałam wiadomość do wszystkich: „Kochani, mam raka. Potrzebuję pieniędzy na leczenie. Każda złotówka się liczy.”

Czekałam na odpowiedzi jak na wyrok.

Najpierw zadzwoniła ciocia Danuta: – Ewa, bardzo mi przykro… Ale wiesz, Wiktor właśnie zaczyna nową pracę i musimy mu pomóc finansowo.
Potem kuzynka Marta: – Ewa, sama mam kredyt na mieszkanie… Może później?
Brat cioteczny Michał nawet nie odpisał.

Tylko jedna osoba przelała mi 200 złotych – daleka krewna z Gdańska, której nie widziałam od lat.

Poczułam się tak, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Przez całe życie byłam dla nich wszystkim – opiekunką, powierniczką, ratunkiem w kryzysie. A teraz zostałam sama.

Mama próbowała mnie pocieszać: – Może mają swoje problemy… Może się boją…
Ale ja już wiedziałam: rodzina to nie jest gwarancja wsparcia.

Zaczęły się długie noce pełne łez i bezsilności. Leczenie szło powoli. Sprzedałyśmy stare auto taty i część biżuterii po babci. Zaczęłam zbierać pieniądze przez internetową zbiórkę. Pomogli mi obcy ludzie – sąsiadka z naprzeciwka przyniosła mi słoik miodu i 100 złotych w kopercie. Koleżanka z liceum zorganizowała kiermasz ciast w szkole syna.

A rodzina? Milczała.

Najgorsze przyszło później. Po operacji wróciłam do domu słaba i załamana psychicznie. Mama była już zmęczona opieką nade mną i coraz częściej wybuchała złością.
– Przez ciebie wszystko się zawaliło! – krzyczała pewnego wieczoru. – Gdybyś nie zachorowała, może tata by jeszcze żył! Może nie musiałabym sprzedawać wszystkiego!

Te słowa bolały bardziej niż diagnoza lekarza.

Zamknęłam się w sobie. Przestałam odbierać telefony od rodziny. Przestałam wierzyć w ludzi.

Pewnego dnia przyszła do mnie sąsiadka pani Jadwiga:
– Ewa, wiem, że jest ci ciężko… Ale nie możesz być sama. Chodź do nas na herbatę.

To ona nauczyła mnie na nowo ufać ludziom. To ona pokazała mi, że czasem obcy są bliżsi niż rodzina.

Po roku leczenia wróciłam do pracy jako nauczycielka w wiejskiej szkole podstawowej. Dzieci przytulały mnie codziennie i pytały: „Pani Ewo, czy już pani zdrowa?”

Rodzina odezwała się dopiero wtedy, gdy dowiedzieli się o mojej wygranej walce z rakiem.
– Ewa, może byś pomogła Wiktorowi znaleźć mieszkanie? – zapytała ciocia Danuta jakby nigdy nic.
– Przepraszam ciociu, ale teraz muszę zadbać o siebie – odpowiedziałam spokojnie.

Dziś wiem jedno: blizny po zdradzie najbliższych zostają na zawsze. Ale można nauczyć się żyć mimo nich.

Czasem patrzę w lustro i pytam samą siebie: czy gdybym znów mogła wybierać, byłabym tak samo dobra dla innych? Czy warto poświęcać siebie dla tych, którzy nie potrafią oddać nawet odrobiny serca?

A wy? Czy też kiedyś poczuliście się zdradzeni przez własną rodzinę?