Kiedy w domu rozbrzmiewają te słowa, rozwód jest bliżej niż myślisz – Moja historia z Aleksandrem

– Znowu zapomniałaś o moim spotkaniu? – głos Aleksandra odbił się echem od ścian naszej kuchni. Stałam przy zlewie, ścierając resztki kawy z blatu, i poczułam, jak w gardle rośnie mi gula. To nie był pierwszy raz, kiedy słyszałam w jego głosie rozczarowanie. Ale tym razem zabrzmiało to jak wyrok.

Nie odpowiedziałam od razu. W głowie miałam chaos: praca, dzieci, rachunki, wiecznie niedokończone sprawy. Ostatnio coraz częściej łapałam się na tym, że nie pamiętam, kiedy ostatni raz rozmawialiśmy ze sobą inaczej niż przez pryzmat obowiązków. Kiedyś byliśmy Patrycja i Aleksander – para z liceum, która przetrwała studia, pierwszą pracę, narodziny Zosi i Maćka. Teraz byliśmy tylko rodzicami i współlokatorami.

– Przepraszam – powiedziałam cicho, ale on już wychodził z kuchni. Zatrzymał się w drzwiach.

– Zawsze to samo – rzucił przez ramię. – Nic się nie zmienia.

Te słowa bolały bardziej niż krzyk. Bo były prawdziwe. Nic się nie zmieniało – a może właśnie wszystko się zmieniło?

Wieczorem siedziałam na kanapie, próbując czytać książkę. Aleksander wrócił późno, nawet nie spojrzał w moją stronę. Zosia i Maciek już spali. W domu panowała cisza, która kiedyś była spokojem, a teraz była ciężarem.

Wtedy usłyszałam kolejną frazę, która od miesięcy przewijała się w naszych rozmowach:

– Może powinniśmy dać sobie spokój.

Nie odpowiedziałam. Nie miałam siły na kolejną kłótnię. W głowie przewijały mi się wszystkie te zdania, które słyszałam od niego ostatnio:

„Zawsze robisz wszystko po swojemu.”
„Nigdy mnie nie słuchasz.”
„Nie wiem, po co to ciągnąć.”
„Może byłoby nam lepiej osobno.”

Każde z tych zdań było jak gwóźdź do trumny naszego małżeństwa.

Następnego dnia zadzwoniła do mnie mama.

– Patrycja, co się dzieje? – zapytała od razu. – Zosia powiedziała mi coś dziwnego…

Zacisnęłam powieki. Dzieci wyczuwały wszystko. Nawet jeśli staraliśmy się nie kłócić przy nich, czuły napięcie.

– Nic takiego… Po prostu jesteśmy zmęczeni – skłamałam.

– Pamiętaj, że możesz do mnie przyjechać. Zawsze – powiedziała cicho.

Po rozmowie długo siedziałam w milczeniu. Przypomniałam sobie pierwsze lata naszego małżeństwa: wspólne wyjazdy nad morze, wieczory przy winie, śmiech do późna. Gdzie to wszystko się podziało?

Wieczorem Aleksander wrócił wcześniej niż zwykle. Siedziałam przy stole z laptopem.

– Musimy porozmawiać – powiedział bez emocji.

Usiadł naprzeciwko mnie. Przez chwilę patrzył na swoje dłonie.

– Nie jestem szczęśliwy – zaczął. – Ty chyba też nie jesteś.

Poczułam łzy pod powiekami.

– Próbowałam… Ale nie wiem już jak – wyszeptałam.

– Może powinniśmy się rozstać? Dla dzieci… żeby nie patrzyły na to wszystko.

Wtedy wybuchłam:

– Myślisz, że rozwód to rozwiązanie?! Że dzieci będą szczęśliwsze bez ojca w domu?

– A myślisz, że są szczęśliwe teraz? – odpowiedział spokojnie.

Zapadła cisza. W tej ciszy usłyszałam własne serce bijące jak oszalałe.

Przez kolejne dni żyliśmy obok siebie jak duchy. Dzieci pytały, czy wszystko w porządku. Mama dzwoniła coraz częściej. W pracy ledwo dawałam radę – szefowa patrzyła na mnie z troską, koleżanki szeptały za plecami.

Pewnego wieczoru znalazłam w telefonie Aleksandra wiadomość od kobiety o imieniu Marta. „Tęsknię za tobą” – napisała. Poczułam, jak świat wali mi się na głowę.

Kiedy skonfrontowałam go z tym, nie zaprzeczył.

– To nic poważnego… Po prostu ktoś mnie słucha – powiedział cicho.

Wybiegłam z domu i długo chodziłam po osiedlu. Przypomniały mi się wszystkie te frazy:

„To twoja wina.”
„Nie rozumiesz mnie.”
„Nie chcę już walczyć.”

Wróciłam późno. Dzieci spały, Aleksander siedział w salonie przy zgaszonym świetle.

– Przepraszam – powiedział tylko.

Nie odpowiedziałam. Wiedziałam już, że to koniec.

Kilka tygodni później podpisaliśmy papiery rozwodowe. Dzieci płakały, mama tuliła mnie jak małą dziewczynkę. Aleksander wyprowadził się do wynajętego mieszkania na drugim końcu miasta.

Teraz siedzę sama w naszej kuchni i patrzę na zdjęcia z dawnych lat. Zastanawiam się: kiedy dokładnie zaczęliśmy się gubić? Czy można było coś zrobić inaczej?

Może gdybyśmy wcześniej przestali rzucać te raniące słowa… Może gdybyśmy potrafili rozmawiać naprawdę…

Czy każda miłość musi umrzeć przez kilka zdań wypowiadanych w gniewie? Czy ktoś z was też tego doświadczył?