Samotność po porodzie: Gdzie byłeś, kiedy najbardziej Cię potrzebowałam?
— Naprawdę musisz jechać TERAZ? — zapytałam, ledwo powstrzymując łzy, kiedy Antoni pakował torbę do starego granatowego plecaka. W pokoju pachniało jeszcze szpitalem i dziecięcym pudrem. Nasza córeczka, Zosia, spała w plastikowym łóżeczku, a ja czułam się tak, jakby ktoś wyrwał mi serce i zostawił pustkę.
— Paulina, przecież wiesz, że to praca sezonowa. Nie mogę tego odwołać. Potrzebujemy pieniędzy — odpowiedział, nie patrząc mi w oczy. Jego głos był twardy, jakby próbował przekonać sam siebie, że robi dobrze.
Pobraliśmy się rok temu, na fali pierwszego zauroczenia, naiwnych marzeń i absolutnej pewności, że damy sobie radę. Miałam ledwie dziewiętnaście lat, on dwadzieścia jeden. Żyliśmy, jak się dało — w wynajętej kawalerce na obrzeżach Poznania, z meblami po babci i wiecznie cieknącym kranem. Byliśmy młodzi, zakochani i przekonani, że świat należy do nas.
Ciąża nie była planowana. Pamiętam ten dzień, kiedy zobaczyłam dwie kreski na teście — najpierw śmiech, potem łzy i strach. Antoni przytulił mnie wtedy mocno i powiedział: „Poradzimy sobie. Zawsze będziemy razem.”
A teraz stałam sama w kuchni z niemowlęciem na rękach i bólem w podbrzuszu, który nie pozwalał mi nawet normalnie usiąść. Mama dzwoniła codziennie, ale mieszkała daleko, a ja nie chciałam jej martwić. Przyjaciółki? Większość z nich była jeszcze na studiach albo w pracy za granicą. Zostałam sama z Zosią i własnymi myślami.
Pierwsze dni po powrocie ze szpitala były jak sen na jawie. Zosia płakała niemal bez przerwy. Nie wiedziałam, czy to kolka, głód czy może po prostu tęsknota za ciepłem mojego ciała. Ja płakałam razem z nią — z bólu, zmęczenia i bezsilności. Czułam się jak najgorsza matka na świecie.
Antoni dzwonił wieczorami z Władysławowa. Opowiadał o pracy w smażalni ryb, o nowych znajomych i o tym, jak ciężko jest zarobić na życie. „Damy radę” — powtarzał jak mantrę. Ale ja słyszałam w jego głosie ulgę. Ulgę, że nie musi być tu ze mną i z naszym krzyczącym dzieckiem.
Pewnej nocy Zosia dostała gorączki. Przestraszyłam się tak bardzo, że trzęsły mi się ręce. Próbowałam dodzwonić się do Antoniego — nie odebrał. Zadzwoniłam do mamy. Przyjechała pierwszym pociągiem rano i została ze mną przez kilka dni. To ona nauczyła mnie przewijać Zosię jedną ręką i gotować rosół na dwa dni. To ona mówiła: „Paulina, musisz być silna dla niej.”
Kiedy mama wyjechała, znów zostałam sama. Dni zlewały się w jedno: karmienie, przewijanie, kołysanie do snu i walka z własnym ciałem, które nie chciało wracać do formy. Czułam się niewidzialna — dla świata i dla własnego męża.
Pewnego wieczoru zadzwonił Antoni.
— Jak tam u was? — zapytał bez przekonania.
— Zosia miała gorączkę. Mama musiała przyjechać z Piły, bo nie odbierałeś telefonu — powiedziałam chłodno.
— Przepraszam… Byłem wtedy na zmianie…
— A ja byłam tu SAMA! — krzyknęłam nagle. — Myślisz, że tylko ty masz ciężko? Ja tu wariuję! Nie śpię po nocach! Boję się o nią! Boję się o siebie! Gdzie jesteś, kiedy cię potrzebuję?
Po drugiej stronie zapadła cisza.
— Paulina… Ja… Nie wiem… Przepraszam.
Rozłączyłam się pierwsza.
Wtedy po raz pierwszy poczułam prawdziwą złość. Nie na niego — na siebie. Że pozwoliłam sobie uwierzyć w bajkę o szczęśliwej rodzinie bez problemów. Że nie umiałam powiedzieć „nie” jego wyjazdowi. Że nie umiałam poprosić o pomoc.
Zosia rosła szybko. Po miesiącu zaczęła się uśmiechać przez sen. Ten pierwszy uśmiech był jak promień słońca w ciemnym pokoju. Pomyślałam wtedy: „Może dam radę sama?”
Antoni wrócił po dwóch miesiącach. Był opalony i zmęczony. Przyniósł pieniądze i nową maskotkę dla Zosi.
— Przepraszam — powiedział cicho. — Nie wiedziałem… Nie rozumiałem…
Nie odpowiedziałam od razu. Patrzyłam na niego długo — na chłopaka, którego kiedyś kochałam bezwarunkowo, a teraz widziałam w nim kogoś obcego.
— Chciałam tylko, żebyś był przy mnie wtedy, kiedy najbardziej cię potrzebowałam — wyszeptałam.
Usiadł obok mnie na kanapie i objął mnie ostrożnie.
— Nauczysz mnie być ojcem? — zapytał niepewnie.
Nie wiem jeszcze, czy potrafię mu wybaczyć ten wyjazd. Nie wiem nawet, czy potrafię mu zaufać tak jak dawniej. Ale wiem jedno: już nigdy nie pozwolę sobie być tak bardzo sama.
Czasem patrzę na Zosię i zastanawiam się: czy samotność matki to zawsze cena za młodość i naiwność? Czy można nauczyć się prosić o pomoc bez poczucia winy? Może właśnie to powinniśmy sobie mówić — zanim będzie za późno.