Oddałem dzieciom wszystko, a one nie mają dla mnie miejsca – historia ojca z Polski, który wrócił do pustego domu

— Tato, nie możesz tu zostać. Mamy swoje życie — powiedział Paweł, nawet nie patrząc mi w oczy. Stałem w przedpokoju jego nowego mieszkania, które kupiłem mu za lata pracy na budowie w Monachium. W rękach ściskałem torbę z ubraniami i prezentami dla wnuczki, której jeszcze nie widziałem. W powietrzu wisiała cisza, ciężka jak cegły, które przez ćwierć wieku nosiłem na plecach.

Nie tak wyobrażałem sobie powrót do Polski. Kiedy wyjeżdżałem do Niemiec, miałem trzydzieści pięć lat i serce pełne nadziei. Moja żona, Halina, płakała na peronie w Katowicach, a dzieci — Paweł i Magda — machały mi na pożegnanie. Obiecałem im wtedy, że wrócę bogaty i szczęśliwy, że już nigdy nie będą musieli się martwić o pieniądze. Przez lata wysyłałem każdą zarobioną złotówkę: na remont domu, na studia dzieci, na ich pierwsze samochody. Gdy Magda dostała się na medycynę w Krakowie, płakałem ze szczęścia przez telefon.

W Niemczech życie nie było łatwe. Pracowałem po dwanaście godzin dziennie, często spałem w baraku z innymi Polakami. Tęsknota była jak choroba — czasem bolało mnie całe ciało z żalu za domem. Ale powtarzałem sobie: to wszystko dla nich. Dla moich dzieci.

Kiedy Halina zachorowała na raka, wróciłem na kilka miesięcy. Była już cieniem samej siebie. Pamiętam jej słowa: „Nie zapomnij o dzieciach, one cię potrzebują”. Umarła w moich ramionach. Po pogrzebie Paweł powiedział: „Tato, wracaj do pracy. Damy sobie radę”. Wróciłem więc do Monachium, bo nie umiałem inaczej.

Po dwudziestu pięciu latach postanowiłem wrócić na stałe. Kupiłem mieszkania dla Pawła i Magdy — każde w innym mieście, każde urządzone tak, jak sobie wymarzyli. Zostawiłem sobie trochę oszczędności na starość i wynająłem małą kawalerkę na obrzeżach Katowic. Myślałem: teraz będziemy rodziną. Będę dziadkiem, będę miał dla kogo żyć.

Pierwszy raz odwiedziłem Pawła tydzień po przeprowadzce. Jego żona, Aneta, otworzyła mi drzwi z wymuszonym uśmiechem.
— Dzień dobry, panie Marianie…
— Cześć tato! — Paweł wyszedł zza rogu kuchni, ale nie podszedł się przywitać.
— Przyjechałem zobaczyć wnuczkę — powiedziałem niepewnie.
— Mała śpi — rzuciła Aneta. — Może innym razem?

Usiadłem w salonie, patrząc na zdjęcia rodzinne na półkach. Nie było tam ani jednego mojego zdjęcia. Rozmowa się nie kleiła. Po godzinie Paweł zaproponował kawę na wynos i odprowadził mnie do drzwi.

Magda była jeszcze bardziej zajęta. „Tato, mam dyżur w szpitalu. Nie dam rady się spotkać” — pisała w SMS-ach. Próbowałem dzwonić, ale zawsze była zajęta albo nie odbierała.

Mijały tygodnie. Samotność zaczęła mnie przygniatać. W kawalerce czułem się jak intruz we własnym kraju. Czasem szedłem do parku i patrzyłem na młode rodziny z dziećmi. Zazdrościłem im bliskości, której nigdy nie miałem odwagi zbudować ze swoimi dziećmi.

Pewnego dnia zadzwonił telefon.
— Tato, możesz mi przelać dwa tysiące? — zapytała Magda bez zbędnych wstępów.
— Na co ci tyle pieniędzy?
— Muszę naprawić samochód…
Przelałem bez słowa sprzeciwu.

Wieczorem zadzwonił Paweł:
— Tato… Aneta jest w ciąży. Potrzebujemy większego mieszkania.
— Przecież macie trzypokojowe…
— Ale chcemy dom pod miastem…

Zacząłem rozumieć: dla nich byłem tylko portfelem. Nie ojcem.

W święta Bożego Narodzenia postanowiłem zaprosić ich do siebie. Przygotowałem tradycyjne potrawy, kupiłem prezenty dla wnuków. Nikt nie przyszedł. Magda napisała SMS-a: „Tato, może za rok”. Paweł nawet nie odpisał.

W sylwestra siedziałem sam przy oknie i patrzyłem na fajerwerki nad Katowicami. Przypomniały mi się czasy, gdy dzieci biegały po podwórku z zimnymi ogniami. Łzy same napłynęły mi do oczu.

Po kilku miesiącach zachorowałem na zapalenie płuc. Leżałem w szpitalu przez dwa tygodnie. Nikt mnie nie odwiedził. Pielęgniarka zapytała:
— Ma pan rodzinę?
— Mam… Ale chyba tylko na papierze — odpowiedziałem gorzko.

Po wyjściu ze szpitala próbowałem jeszcze raz porozmawiać z dziećmi.
— Paweł, czy mogę u was przenocować? Mam kontrolę u lekarza w twoim mieście…
— Tato… To nie jest dobry moment…

Zrozumiałem wtedy wszystko. Oddałem im całe życie, a oni nie mają dla mnie nawet miejsca na kanapie.

Czasem pytam siebie: czy naprawdę warto było poświęcić wszystko dla rodziny? Czy można odzyskać stracony czas? Może to ja popełniłem błąd? Czy ktoś z was czuje podobnie jak ja?