Mój mąż – duch naszego domu. Zawsze u mamy albo w pracy. Najgorsze, że nie widzi w tym nic złego…

– Znowu wychodzisz? – zapytałam, ledwo powstrzymując łzy, kiedy Tomek sięgał po kurtkę. Była sobota, godzina dziewiąta rano. Nasza córka, Zosia, spała jeszcze w swoim łóżeczku, a ja już czułam, że ten dzień będzie taki sam jak wszystkie poprzednie.

– Mama prosiła, żebym jej pomógł z komputerem. Wiesz, że ona sobie sama nie poradzi – odpowiedział bez cienia emocji. Nawet na mnie nie spojrzał.

– A ja? Ja sobie radzę sama od miesięcy. Z dzieckiem, z domem, ze wszystkim…

Nie odpowiedział. Zamknął za sobą drzwi i zostawił mnie z ciszą, która bolała bardziej niż krzyk.

Czasem mam wrażenie, że jestem niewidzialna. Że Tomek widzi tylko swoją mamę i swoją pracę. Kiedy wraca do domu późnym wieczorem, pachnie obcą kawą i papierosami. Siada na kanapie, włącza telewizor i nawet nie pyta, jak minął mi dzień. A przecież kiedyś byliśmy szczęśliwi. Kiedyś potrafił przytulić mnie bez powodu, rozśmieszyć głupim żartem. Teraz czuję się jak współlokatorka, nie żona.

Moja mama mówi: „Daj mu czas, on się musi przyzwyczaić do nowej sytuacji”. Przyjaciółki pocieszają: „Jak wrócisz do pracy po macierzyńskim, wszystko się zmieni”. Ale ja już nie wierzę w te bajki. Boję się, że kiedy wrócę do pracy, będzie jeszcze gorzej – wtedy już naprawdę nie będziemy mieli dla siebie czasu.

Najgorsze są wieczory. Kiedy Zosia zaśnie, siadam przy stole z kubkiem herbaty i patrzę na puste krzesło naprzeciwko. Czasem wyobrażam sobie, że Tomek wraca wcześniej, siada ze mną i zaczynamy rozmawiać jak dawniej. Ale to tylko marzenia.

Pewnego dnia zebrałam się na odwagę.

– Tomek, musimy porozmawiać – powiedziałam, kiedy wrócił do domu o dwudziestej trzeciej.

– Jestem zmęczony. Może jutro?

– Nie jutro. Teraz.

Usiadł ciężko na krześle i spojrzał na mnie z irytacją.

– O co chodzi?

– O nas! O to, że cię nie ma! Że jestem tu sama! Że twoja mama jest dla ciebie ważniejsza ode mnie i naszej córki!

Zamilkł na chwilę. Widziałam w jego oczach złość i… strach?

– Przesadzasz. Przecież pracuję dla was. A mama… Ona jest sama od śmierci taty. Nie mogę jej zostawić.

– A mnie możesz? – zapytałam cicho.

Nie odpowiedział. Wyszedł do drugiego pokoju i zamknął drzwi.

Następnego dnia zadzwoniła jego mama.

– Stefania, czy Tomek jest? Miał przyjechać do mnie z zakupami.

– Jest w pracy – skłamałam.

– Oj, biedny chłopak… Tyle na niego spadło. Ty też powinnaś być dla niego wsparciem.

Poczułam gulę w gardle. Czy naprawdę wszyscy uważają, że to ja jestem problemem?

Zosia zaczęła płakać. Wzięłam ją na ręce i usiadłam na podłodze w salonie. Przytuliłam ją mocno do siebie i poczułam łzy spływające po policzkach.

– Przepraszam cię, córeczko – wyszeptałam. – Chciałam ci dać szczęśliwy dom…

Tydzień później wróciłam do pracy. Myślałam, że coś się zmieni – że Tomek zobaczy, ile mam na głowie i zacznie mnie doceniać. Ale było tylko gorzej. Teraz oboje wracaliśmy zmęczeni i rozdrażnieni. Zosia coraz częściej zostawała u mojej mamy albo u jego mamy – zależnie od tego, kto miał akurat czas.

Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę Tomka przez telefon:

– Mamo, nie wiem już co robić… Stefania ciągle ma pretensje… Ja tylko chcę pomóc wszystkim…

Zrozumiałam wtedy, że on naprawdę nie widzi problemu. Że dla niego to normalne – być wszędzie tylko nie tu, gdzie powinien być najbardziej.

Zaczęłam myśleć o rozwodzie. O tym, czy lepiej być samotną matką niż żoną-duchem. Ale bałam się podjąć decyzję. Bałam się o Zosię, o siebie…

Któregoś dnia po pracy spotkałam się z moją przyjaciółką Anią.

– Stefania, musisz postawić granice – powiedziała stanowczo. – Albo on zrozumie i coś się zmieni, albo będziesz tak żyła do końca życia.

Wróciłam do domu z mocnym postanowieniem rozmowy. Ale kiedy zobaczyłam Tomka śpiącego na kanapie z Zosią wtuloną w jego ramię – pierwszy raz od miesięcy widziałam ich razem – poczułam tylko smutek i żal za tym wszystkim, co straciliśmy.

Dziś siedzę przy tym samym stole co zawsze i piszę te słowa. Nie wiem jeszcze, co zrobię. Ale wiem jedno: nie chcę być duchem we własnym domu.

Czy naprawdę można kochać kogoś tak bardzo i jednocześnie czuć się tak samotnym? Czy warto walczyć o rodzinę za wszelką cenę? Co wy byście zrobili na moim miejscu?